Kobiety widzą w mężu samca

Muzyk Robert Gawliński mówi Jackowi Cieślakowi o męskim kryzysie twórczym i wieku średniego, który on sam przełamał nową płytą Wilków „Przez dziewczyny".

Aktualizacja: 14.04.2016 07:01 Publikacja: 13.04.2016 18:10

Foto: materiały prasowe

Rzeczpospolita: Co się z panem działo przez ostatnie lata?

Robert Gawliński: Straciłem je, żyłem w mroku. Dopiero wiosną zeszłego roku zacząłem dochodzić do siebie. Pojechałem do Grecji oderwać się od rzeczywistości, pobyć na słońcu. Od razu napisałem kilka piosenek, które wyznaczyły dalszy tok myślenia o nowej płycie Wilków – tak mocno, że przerwałem nagrywanie solowej płyty utrzymanej w klimacie Quentina Tarantino, trochę kowbojskiej, pachnącej kaktusami. Wrócę do tej płyty, ale Wilki okazały się ważniejsze.

Dopadł pana kryzys wieku średniego?

Tak to w życiu bywa, że artysta potrzebuje czasu, aby móc wrócić w pełni formy. W moim przypadku dłuższe przerwy zawsze się sprawdzają. Po prostu czasami trzeba pomilczeć, żeby powiedzieć później coś fajnego, ważnego.

Skończył pan 50 lat i poczuł, że musi wyhamować imprezowy styl życia?

Boże drogi, wszyscy mi to wypominają! Tymczasem czas szaleństw odciąłem grubą krechą już dawno. Wybrałem życie domatora. Czasem gdzieś zabaluję, ale już rzadko na maksa, choć wtedy jest tak fajnie. Generalnie już nie te lata! Trzeba wracać do domu, bo zawsze są jakieś zajęcia. Dzieci też patrzą na ojca, biorą przykład. Również dlatego od ponad dziesięciu lat żyję grzecznie. I to też ma swoje dobre strony, bo stworzyłem bliskie relacje z synami. Oczywiście oni też powoli zaczynają mieć swoje życie. Już nie spędzamy mnóstwa czasu w komputerowni, gdzie graliśmy razem w gry online i rozrabialiśmy w sieci. To se ne vrati! Ale spędzone razem lata zaowocowały. Jesteśmy mocno zakumplowani. Czasami krzyknę, wydam jakąś komendę, bo „baczność" też musi być. Ale jest też „spocznij". Razem wychodzimy z domu na fajkę. Rozmawiamy o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia.

Z pana wiekiem też nie przesadzajmy. 52 lata to jeszcze nie koniec świata.

No pewnie. Poza tym mam ciągły kontakt z doktorem Ferrari, z tym, który kiedyś faszerował całe peletony kolarzy. Oczywiście żartuję. Od zeszłego roku przytyłem dziesięć kilo. Jestem tym faktem zdumiony, bo przez poprzednie czterdzieści kilka lat życia nigdy mi się to nie udawało.

Kiedy słucha się nowych piosenek, trudno nie poczuć nostalgii za balangami, za młodymi dziewczynami.

Mówimy o nostalgii za młodością. Co się będziemy oszukiwać: odczuwa ją chyba każdy facet po skończeniu czterdziestki. Nowa płyta na pewno jest powrotem do minionych fajnych chwil. Jednocześnie jest wokół mnie, właśnie dzięki synom, mnóstwo młodych ludzi. Wpadają pogadać, coś zjeść, wypić piwo. Opowiadają o swoim życiu, co znalazło wyraz w piosence „Przez dziewczyny". Z jednej strony jest to opowieść o mnie z przeszłości, a z drugiej o młodych facetach, którzy kumplują się z moimi synami. To taki powrót do mojej przeszłości poprzez współczesność i fajna, bezkarna zabawa słowem, bo niby nie opowiadam o sobie, a jednak coś jest na rzeczy. Kilka tekstów napisała też moja żona Monika.

Ona jest autorką historii o rockmanie i młodych dziewczynach na koncercie. Skąd się to wzięło?

Na pewno nie napisałbym takiej piosenki. Czasem śmieję się z tego tekstu, bo kobiety mają dziwne wyobrażenia na temat nas, facetów. Nawet w swoim ukochanym mężczyźnie widzą samca, który wymłóciłby wszystkie samiczki spod sceny. Ja tego nie wiem, ale ona to wie. Rozbawił mnie ten tekst.

Ciekawa jest piosenka o obłudzie w małżeństwach z wieloletnim doświadczeniem.

To utwór o związkach, które zmieniły się w spółki biznesowe, połączone wspólnym lokalem i koniecznością spłaty kredytu. Ale nie chciałbym nikogo oceniać. Są w rodzinach sytuacje przeróżne, złożone. Znamy przecież małżeństwa, gdzie jeden z partnerów najchętniej wszystko by zakończył, ale są dzieci i nie chce ich unieszczęśliwiać, ze względu na więź z synami lub córkami. I tak to trwa latami. Ale to jest również piosenka o umiejętności powiedzenia „nie" albo „dość". To duża sztuka. Osobiście jestem chyba bardzo ostry, chwilami za ostry. Zwłaszcza gdy ktoś kręci lub wypiera się swoich błędów. Tymczasem w zespole trzeba być zarówno stanowczym, jak i dyplomatycznym. Pracuję nad tym, bo trudno się uśmiechać do siebie na scenie podczas koncertu, kiedy w kulisach i garderobie była zła atmosfera. Nie da się walnąć pięścią w stół i zaraz być dla siebie czarująco miłym. Bycie liderem to nie jest lekki chleb. Piosenka o Warszawie pokazuje, jak ważne jest to miasto dla pana, tymczasem inni zmieniają stolicę w korporacyjny cyrk i „warszawkę".

Ta piosenka była o wiele ostrzejsza, wręcz pełna gniewu, ale najbardziej radykalne zwroty utemperowałem. Chciałem wystąpić w obronie mojego miasta, miasta mojej rodziny, która żyje tu od kilku pokoleń. Pamiętam, jakie było, i znam je również z opowieści dziadków. Kiedyś, gdyby ktoś nazwał Warszawę „warszawką", dostałby w twarz. „Od stolicy won, bo krew się będzie lać" – śpiewał Grzesiuk. „Znakiem tego nie bądź lebiegą, przyhamuj buzię i nie gadaj więcej nic". Tak mocna była miłość warszawiaków do ich miasta, że byli w stanie za nie oddać życie. Szacunek dla nich. Chylmy przed nimi czoła.

W Wilkach gra teraz pana syn Beniamin. Jest przyzwoitką czy wnosi żywioł młodości?

Nie wiem, ile to lat potrwa, ale na razie jest wspaniale. Beniamim wnosi do zespołu dużo młodzieńczej energii, gra na klawiszach, na gitarze i śpiewa. Na koncercie daje czadu. Śpiewam i gram z synem, ludzie śpiewają z nami. To dla mnie wielkie przeżycie. Mogę go przytulić na scenie. Wielka sprawa. Został bardzo dobrze przyjęty przez kolegów. Dbają o niego jak o własnego syna. Bo Wilki to nie tylko zespół, ale i wspaniała rodzina.

Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem
Kultura
Meksyk, śmierć i literatura. Rozmowa z Tomaszem Pindlem
Kultura
Dzień Dziecka w Muzeum Gazowni Warszawskiej
Kultura
Kultura designu w dobie kryzysu klimatycznego