Uprzedzić wszakże trzeba, że na „Immanuela Kanta” do Opery Wrocławskiej nie należy przychodzić tak sobie, z marszu. Nie zobaczymy prostej, tradycyjnej opowieści operowej o tym, jak kochają się sopran z tenorem, a podstępny baryton staje na drodze wiodącej ku szczęściu. Leszek Możdżer uruchomił swą nieposkromioną wyobraźnię muzyczną, znaną z poczynań jazzowych, oddając ją na usługi powikłanego tekstu Thomasa Bernharda.
Austriacki dramaturg zasłużenie zdobył uznanie, ale nie jest autorem łatwym do inscenizacji. W Polsce przez gąszcz znaczeniowy jego sztuk znakomicie przebija się Krystian Lupa. Pomysł wszakże, by z jednej z nich uczynić libretto, wydaje się pozornie karkołomny.
Bohater tej opery, słynny filozof, płynie do Ameryki, by poddać się operacji wzroku. Kant, jak wiadomo, przez całe życie nie opuścił Królewca, ale Bernhard umieścił go w wyizolowanej przestrzeni, w abstrakcyjnym czasie, wśród pasażerów rejsu do idealnego świata, jakim wszystkim wydaje się Ameryka.
Pasażerowie postrzegają rzeczywistość wyłącznie jako zbiór przyziemnych zdarzeń i obserwacji, Kant potrafi dokonać syntezy, stąd biorą się jego oceny socjalizmu i komunizmu, Marksa i Lenina. Ale to on, a nie paplająca nieustannie Milionerka, jest pełen wątpliwości. Czy jego rozumienie świata jest prawidłowe i czy operacja, dzięki której będzie widział lepiej, przybliży go do poznania prawdy?
„Immanuel Kant” to opera oparta na długich, czasem absurdalnych, monologach. Ale Leszek Możdżer muzyką pozostającą w sferze tradycyjnej tonalności ułatwia zrozumienie ich sensów. W przeciwieństwie do wielu współczesnych kompozytorów, którzy w tekstach dostrzegają głównie wartości brzmieniowe, on do strumieni wyśpiewywanych słów podchodzi z wrażliwością. Muzyka niczego nie zagłusza, lecz wprowadza znaki interpunkcyjne, akcentuje to co najistotniejsze i tekst staje się bardziej klarowny.