Warszawa, most Gdański, wieczór. Minus 19 stopni, hałdy śniegu. Po czarnej Wiśle suną poszarpane kry. Pod mostem przy schodach prowadzących w dół do rzeki narciarze budują i uklepują niewielką śnieżną skocznię. Rozstawiają reflektory. Światło kierują na oblodzoną metalową poręcz przy stopniach. Za chwilę będą po niej zjeżdżać jak po stoku, wykonując przy zeskakiwaniu z rury obroty, graby i inne triki.
[srodtytul]Podwójne wygięcia[/srodtytul]
Od narciarzy widywanych w górach różnią ich narty – ich tylne części są tak samo wygięte jak przednie.
– Na stokach na widok naszych desek padają ironiczne pytania, czy będziemy jeździć tyłem – mówi Tomek Piekarski, jeden z entuzjastów nart nad Wisłą. – Odpowiadamy, że na tym się nie jeździ, na tym się lata!
W mieście nikt jeszcze nie zadaje takich pytań. Dyscyplina jest tak nowa, że dziwi sam widok narciarzy.