Coraz bardziej zacierają się granice między architekturą a rzeźbą, między urbanistyką a sztuką konceptualną. Krytycy zaś mają trudności z przypisaniem idei jakiejś dyscyplinie, a także biedzą się nazewnictwem.
Na ostatnim Biennale Architektury w Wenecji widziałam w pawilonie japońskim domki z żywopłotów. Przywodziły na pamięć kadry z filmu „Edward Nożycoręki”. „Szałasy” były wystrzyżone z krzaków i innej roślinności w fantastyczne, ale też dobrze znane, bryły. Grzybek, pudel, świątynia. Do wyboru, do koloru (zmieniały się barwy liści).
Specjaliści od francuskich parków z XVII i XVIII wieku też potrafili tworzyć nożycami rzeźbiarskie cuda z roślinności.
Jednak dziś nie chodzi tylko o efekty wizualne. Proekologicznie zorientowani twórcy próbują ocalić naturę. Adaptują ją w dziełach, przerabiają na sztukę. Nie chodzi o architektów terenów zielonych ani projektantów ogrodów. Mam na myśli autorów szeroko pojętych sztuk wizualnych.
W wiedeńskim KunstHaus – muzeum Friedensreicha Hundertwassera wypatrzyłam makietę przedszkola. Łagodnie pofałdowany trawiasty teren z domkami jak pagórki lub igloo. Eskimoskie „szałasy” od dziesiątków lat inspirują włoskiego artystę Mario Merza. Zamiast lodu używa innych surowców. „Igloo” z gałązek przypomina ptasie gniazdo.