Nie ma co do tego wątpliwości, „bąbelki” najwyraźniej przypadły do serca Dionizosowi, skoro w krótkim czasie postarał się o drugą gigantyczną kampanią reklamową szampana, czyli o wojny napoleońskie. Wojska Bonapartego przemierzały Europę wzdłuż i wszerz. W Austrii, Prusach, Polsce, gdziekolwiek armia francuska docierała, w ślad za nią pojawiali się francuscy handlarze win. Wykorzystali nawet niepowodzenia cesarza oraz zajęcie Reims i Eparnay przez Kozaków (1814), aby zachęcać ich do (nieumiarkowanego) korzystania z zasobów miejscowych piwnic. Z dobrym skutkiem, w XIX wieku bowiem Rosja stała się, obok Wielkiej Brytanii, największym konsumentem szampana.
Pili szampana i tańczyli w Paryżu, Londynie, Petersburgu. A kto wówczas, w XIX wieku, nie naśladował tych wielkich stolic, nie mógł się mienić człowiekiem światowym, obytym. I tu po raz trzeci Dionizos pokazał, że upodobał sobie szampana. Natchnął winiarzy szalonym jak na owe czasy pomysłem: firma Bollinger wysłała do Anglii w 1865 roku partię wytrawnego szampana. Było to coś niebywałego. Okazało się, że szampan nie musi być słodki i nadaje się nie tylko na deser i do wznoszenia toastów, ale jest trunkiem na każdą porę dnia i (hmm...) nocy. Wiktoriański Londyn i dekadencki Paryż oszalały na punkcie szampana. A za nimi, jakżeby inaczej, Petersburg i cały cywilizowany świat. Panowie pijali szampana z pantofelków pań. Wielbiciele talentu diw operowych nie pokazywali się za kulisami bez szampana. Wierszydeł skleconych na jego temat nie pomieści żadna antologia.
Nie mówiąc już o tym, co działo się w Ameryce, pod względem kultury i obyczaju zapatrzonej w Europę. Na przykład w amerykańskich domach publicznych „wino” oznaczało szampana. W roku 1906, po tragicznym trzęsieniu ziemi w Kalifornii, hurtownik George Kessler ofiarował tym, którzy przeżyli kataklizm w San Francisco... wagon szampana.
Szampan podbił oczywiście również Amerykę Południową. W momencie wybuchu I wojny światowej największe spożycie szampana na głowę było w Chile. Obecnie może się tym poszczycić Belgia.
Każdy szampan jest winem musującym, ale nie każde wino musujące to szampan. Ten prawdziwy pochodzi wyłącznie z Szampanii. Szampan produkowany jest według ściśle przestrzeganego reżimu. Od ustalonych tradycją reguł nie ma odstępstw pod żadnym pozorem. W przypadku win musujących taki rygor nie jest przestrzegany. Jeśli na etykiecie widnieje napis „methode champenoise”, oznacza to jedynie tyle, że dane wino powstało z wykorzystaniem wtórnej fermentacji w butelkach. Dionizjak produkowany według „methode champenoise” musi leżakować w butelkach kilka miesięcy, zazwyczaj od czterech do dziewięciu, natomiast szampan co najmniej 12 miesięcy.
Ale zostawmy tę bardzo wyrafinowaną biotechnologię. Opisywano ją już milion razy. I na tym nie koniec. Przed każdym Nowym Rokiem kolorowe czasopisma raczą czytelników reportażami z piwnic Szampanii. Dlatego niech nam wystarczy teraz stwierdzenie (do Nowego Roku pozostał praktycznie miesiąc), że jest wiele metod wytwarzania win musujących. Niektóre z nich są prostackie, polegają na mechanicznym wtłaczaniu do wina dwutlenku węgla, dają trunki strzelające korkiem w sufit lub, co gorsza, w oko otwierającego bez wyobraźni butelkę. Korek wylatujący w powietrze na odległość strzału z procy wzbudza wesołość towarzystwa, ale nie przynosi zaszczytu metodzie produkcyjnej.