Całe lata musieliśmy czekać na jego przyjazd. I kiedy w piątkowy wieczór Radu Lupu zagrał wreszcie w zajętej do ostatniego miejsca sali Filharmonii Narodowej, podbił serca publiczności.
64-letni artysta rumuński ma za sobą kilka dekad występów na najważniejszych estradach świata, ale nie dba o sławę. Korpulentny, niezbyt wysoki, z długą siwą brodą nie przypomina też współczesnego gwiazdora.
Kiedy oparty wygodnie o krzesło (Radu Lupu nie używa standardowych stołków dla pianistów) zaczął grać koncert Schumanna, wyglądał jak stary Brahms, który sięgnął po ten utwór, by powspominać jego pierwszą wykonawczynię – Klarę Schumann. Brahms ją kochał, ale zdecydował się stłumić w sobie to uczucie ze względu na jej męża.
Lupu potraktował ten romantyczny koncert inaczej niż inni – bez rozmachu i efektownej wirtuozerii. To była interpretacja kameralna, wręcz domowa, właśnie jak wspomnienie dawnej miłości. Ale też konsekwentna i klarowna, ze znakomicie wyważoną dynamiką brzmień i potoczystą narracją.
Sprawił, co prawda, Radu Lupu nieco kłopotu Antoniemu Witowi, który woli odnajdywać w romantyzmie patos i siłę, ale dyrygent szybko dostosował się z orkiestrą do koncepcji solisty.