Kenia: Polowanie na wielką piątkę

Promienie porannego słońca przeszywają gęste korony drzew. Nasz terenowy land rover posuwa się wolno wąską drogą przez las. Nagle słyszymy hałas w zaroślach i w tym samym momencie dostrzegamy szarżującego nosorożca. Pędzi prosto na nas.

Publikacja: 17.09.2010 08:00

Kolejne pokolenia lwich rodzin często przez dziesiątki lat mieszkają w Masai Mara na tych samych rod

Kolejne pokolenia lwich rodzin często przez dziesiątki lat mieszkają w Masai Mara na tych samych rodowych terytoriach

Foto: Fotorzepa, Filip Frydrykiewicz F.F. Filip Frydrykiewicz

Słoń, bawół afrykański, nosorożec, lew, lampart – wielka piątka zwierząt afrykańskich. Dlaczego akurat ten zestaw? Określili go 100 lat temu myśliwi przybywający do Afryki na polowania. A jedynym kryterium było to, które zwierzęta najtrudniej upolować. Dzisiaj polowania są zakazane (oprócz tych, na które dostaje się pozwolenia). Ale wielka piątka nadal rozbudza wyobraźnię turystów. Każdy, kto przybywa do Kenii, chce zobaczyć cały zestaw. Taki cel ma też nasze safari, ale nie jesteśmy przywiązani ani do liczby, ani do poszczególnych gatunków. Za wiele wspaniałych zwierząt jest wokół. Niemniej wypatrywanie kolejnych z wielkiej piątki dostarcza wielu emocji.

 

 

Tak jak „wielka piątka” nie oznacza największych zwierząt Afryki, tak nosorożec biały, wcale nie jest biały. Jest szary, jak zresztą jego kuzyn nosorożec czarny. Nazwa wzięła się z pomyłki w wymowie słowa afrykanerskiego „wyd” (szeroki) z „white” (biały). Nosorożec biały ma szerszą górną wargę, którą skubie trawę.

Czy ten, który szarżuje na nasz samochód, jest biały, czy czarny? Tego nie możemy stwierdzić, i ani nam to w głowie. Truchlejemy, słysząc chrapliwe sapanie i hałas roztrącanych zarośli przez ogromne, rozpędzone cielsko. Jasność umysłu zachowuje jedynie nasz kierowca i przewodnik John, ciemnoskóry przedstawiciel plemienia Kikuju, najliczniejszego z zamieszkujących Kenię. W ostatniej sekundzie dodaje lekko gazu. Warkot motoru zbija z tropu nosorożca, który zakręca i, ciągle pod osłoną gęstych krzaków, biegnie równolegle do drogi. Galopuje jeszcze 30 metrów, po czym przecina drogę i niknie w zaroślach po drugiej stronie. Zaraz za nim drobi kroki... mały nosorożec.

 

Sytuacja się wyjaśnia – to samica zaniepokojona naszym nagłym pojawieniem się stanęła w obronie dziecka. A że nosorożce kierują się słuchem (ich uszy kręcą się na głowie jak radary), a wzrok mają słaby, zwykle szarżują w stronę skąd dobiega niepokojący je odgłos. By uniknąć stratowania najlepiej usunąć się wtedy na bok.

Nosorożce to samotniki. Matka zajmuje się dzieckiem, ojciec żyje osobno. Właśnie samotnego samca spotkaliśmy pół godziny wcześniej. Leżał jak nieżywy kilka metrów od drogi na sawannie. Było jeszcze wcześnie rano. Prawdopodobnie zbudziliśmy go. Dopiero gdy samochód stanął, raczył zainteresować się, co się dzieje. Najpierw otworzył jedno oko, potem niechętnie uniósł łeb i łypnął drugim okiem. Dźwignął się jeszcze trochę, ocenił sytuację i... legł z powrotem. Tyle go obchodziliśmy. Małe brązowe ptaszki o czerwonych dziobkach siedziały na jego wielkim cielsku i spokojnie czyściły mu fałdy skóry z pasożytów. Nosorożce należą do najbardziej zagrożonych wyginięciem zwierząt z wielkiej piątki. Szacuje się, że w Kenii jest ich zaledwie 500. To i tak sukces, bo 30 lat temu ich populacja spadła do 100 w wyniku polowań.

 

 

Nosorożce spotkaliśmy w parku narodowym nad jeziorem Nakuru, 180 km na północny zachód od Nairobi. Nakuru jest jednym z największych jezior powstałych w rozpadlisku Wielkiego Rowu Wschodniego, przecinającego z północy na południe wschodnią Afrykę. Znad jeziora widać różowe skały pionowego klifu tego tektonicznego uskoku.

 

 

 

 

Nakuru jest jeziorem sodowym, z dużą zawartością węglanu sodu. Żyją tu algi, ulubiony przysmak różowych flamingów. Nic więc dziwnego, że na ciemnoniebieskiej tafli wody przy brzegu zawsze widnieje różowa podłużna wyspa, która, gdy coś spłoszy ptaki, zamienia się w rozedrganą chmurę.

John od czasu do czasu włącza cb radio. Zwyczaj nakazuje, by przewodnicy obwożący turystów dzielili się informacjami o zwierzętach. Ja ci podsunę geparda, ty mi stado słoni. I obaj będziemy zadowoleni (czytaj zadowoleni będą klienci). Współpraca kwitnie, w cb radio cały czas podawane są komunikaty.

– Lwy – mówi w którymś momencie John. W tym samym momencie samochód, który widzimy kilkaset metrów od nas, przyspiesza, wzbudzając tumany kurzu. Najwyraźniej kierowca również nasłuchiwał. John jednak wyczekuje. Coś jest dla niego niejasne. Za chwilę nadchodzi nowy komunikat, a auto, które tak nagle odjechało, wraca. Teraz John obiera kurs na wskazane miejsce.

W drodze do lwów napotykamy... stado sześciu żyraf. Jest akurat pora kolacji, chociaż tak naprawdę kolacja to czy obiad nie ma znaczenia, bo żyrafy jedzą przez większą część doby. Śpią tylko godzinę. Teraz przechodzą swym charakterystycznym, godnym, a zarazem jakby obojętnym krokiem od krzewu do krzewu i zajadają liście. Te najwyższe zwierzęta na Ziemi mają też najdłuższe języki dochodzące do 45 cm, które nie służą im jednak do plotkowania, lecz do zrywania gałązek.

Ogromne zabawki z sympatycznie pluszowomiękkimi pyskami i ceglastymi łatami na żółtym tle. Podkolorowane słońcem zachodzącym nad sawanną. Wieczorna chwila jest magiczna. Wiele razy będziemy później widzieć żyrafy, ale nigdy tak blisko.

 

 

Kiedy napatrzymy się już na żyrafy, ruszamy na spotkanie z lwami. Kilometr dalej widać trzy samochody. Z każdego przez otwarty dach wygląda po kilkoro turystów. Wpatrują się z nabożnością w drzewa przy drodze. W pierwszej chwili trudno zrozumieć, o co im chodzi. Dopiero po chwili zauważamy, że jedna z akacji ma bardzo mocno pochylony konar. Od dołu do góry cały zajęty przez lwy. Na drzewie ułożyły się, niczym na długiej pochyłej ławce: cztery samice i trzy młode. Te ostatnie jeszcze całe w cętkach (dopiero kiedy dojrzeją w wieku dwóch lat ich umaszczenie stanie się gładkie).

 

 

 

 

Najwyraźniej odpoczywają po wieczornym posiłku. W odróżnieniu od żyraf i innych zwierząt żywiących się roślinami lwy większość czasu spędzają nic nie robiąc. Polowanie i jedzenie zajmuje im najwyżej dwie, trzy godziny dziennie. Wśród lwów, które żyją, co je odróżnia od innych kotów, w grupach, to samice są myśliwymi. Samce strzegą zaś terytorium, na którym żyje stado. Ale teraz panowie gdzieś odeszli. Chyba że wśród osobników na drzewie jest młody lew, któremu jeszcze nie wyrosła grzywa i mylimy go z samicą.

Turyści pstrykają zdjęcia. Małe mają ochotę baraszkować, widać to po ich ruchliwości, ale na drzewie nie ma na to miejsca. Ciekawie więc przyglądają się gapiom. Starsze lwy mrużą oczy, wyglądają jakby zajęte były własnymi myślami.

 

 

Jeden nieduży ptak potrafi zaalarmować całą okolicę. Nie podoba mu się, że zbliża się człowiek. Czajka chodząca w trawie na patykowatych nogach otwiera dziób i wydaje piskliwy krzyk. Denerwujące. Byki bawołów już wiedzą, że coś zakłóca zwykły porządek. Odwracają się w stronę intruza. Zadzierają wysoko głowę i niespokojnie wietrzą zapachy. Węch podpowie im, jak się zachować.

Na sawannie nietrudno o stada bawołów. Stado, złożone w większości z samic, otaczają samce. Zawsze czujne. Gdyby któryś dał sygnał do ataku, stado ruszyłoby i stratowało wszystko po drodze. Taka rozjuszona masa jest nie do zatrzymania, nie do pokonania. To ich największa siła. I rogi. Bawół jest nerwowy i mściwy, pamięta, kto go skrzywdził. Może dlatego bawoły, choć blisko spokrewnione ze zwykłymi krowami, nigdy nie dały się udomowić. Są dzikie w każdym znaczeniu tego słowa.

Nic dziwnego, że obserwujemy je z lekkim niepokojem. Częściej są sprawcami śmierci ludzi niż lwy i dorobiły się przydomka Black Death, Czarna Śmierć.

To groźne, niesympatyczne zwierzę, ma zarazem komicznie ułożone rogi – zakrywają one twardą skorupą czubek głowy zwierzęcia niczym ulizane włosy z przedziałkiem na środku. A dalej rozchodzą się na boki, jak zadarte do góry warkoczyki Pipi Langstrump.

 

 

Jezioro Naivasha, choć również leży w Wielkim Rowie Wschodnim, ma wodę słodką. Jest przy tym kilka razy większe (140 km kw.) od Nakuru.

Łodzią motorową płyniemy na poszukiwanie hipopotamów. Te serdelkowate olbrzymy spędzają całe dni w wodzie. Na ląd wychodzą głównie wieczorem, bo żywią się trawą. Mimo wielkiej wagi (do półtorej tony), pod wodą poruszają się z wielką gracją i szybkością. Chodzą po dnie lub podpływają, korzystając z błony między palcami. Pod wodą mogą spędzić kilka minut bez oddychania.

 

 

 

 

Mają jeszcze jedną umiejętność – potężną paszczę z wielkimi kłami potrafią się otworzyć pod kątem 150 stopni. A że są dosyć agresywne, zdarza się, że atakują człowieka na lądzie (biegają nawet 40 km na godzinę) i w wodzie (cóż to dla nich wywrócić łódź).

Nasza łódź posuwa się ostrożnie wzdłuż brzegu. Z jednej strony ściana zielonych papirusów, odpowiednik naszych trzcin, z drugiej – dziwne krzewy wystające z wody 100 metrów od brzegu. W tle majaczy jeden z wielu tutejszych wygasłych wulkanów. Bardzo to piękne i tajemnicze, ale gdzie te hipopotamy? Jesteśmy jak pan Maluśkiewicz, który w łupinie orzecha wybrał się na poszukiwanie wieloryba. Kiedy go nie odnalazł, rozbił obóz na bezludnej wyspie. I wtedy... wyspa kichnęła.

I wtedy... zobaczyliśmy obserwujące nas tuż nad powierzchnią wody wyłupiaste oczy. Kilkanaście metrów od burty. Jedna para, druga, trzecia... sześć. Do tego sześć par wystających nozdrzy i sześć par okrągłych uszu. Oko w oko z kilerem. Tak, tak. Hipopotam jest, jak donoszą przewodniki, na pierwszym miejscu listy zabójców wśród dzikich zwierząt Afryki, jeśli chodzi o ofiary wśród ludzi.

I wtedy... największa z głów zniknęła pod wodą. A z nozdrzy innej, wynurzającej się właśnie, z głośnym sykiem wystrzeliła w powietrze fontanna wody. Poprosiliśmy przewodnika, by czym prędzej ruszył przed siebie. Pan Maluśkiewicz też w końcu zwinął swój obóz i opuścił wyspę. Po drodze minęliśmy jeszcze kilka hipopotamich rodzin, całe stada pelikanów, kormoranów, łysek i innego wodnego ptactwa. A z góry przyglądała nam się para krążących orłów rybołowów.

 

 

Kiedy trzeciego dnia ruszamy na południe kraju, do rezerwatu Masai Mara, na koncie mamy mnóstwo wrażeń, ale na naszej liście ciągle brakuje dwóch postaci z wielkiej piątki: słonia i lamparta. Masai Mara spośród parków i rezerwatów Kenii przyciąga najwięcej turystów. Na jego obrzeżach powstało kilkanaście hoteli w formie wtopionych w otoczenie obozowisk, lodge'ów. Wygodne domki, luksusowe namioty z łazienkami, restauracje, baseny, Internet, a czasami lądowiska dla małych samolotów. Turysta powinien być zadowolony – jest blisko dzikiej przyrody, a zarazem nie traci nic z wygód cywilizacji.

Rano wyboiste drogi sawanny zapełniają się małymi busami i land roverami wożącymi turystów na bezkrwawe łowy. John chce nam dzisiaj pokazać słonie. Na początek jednak trafiamy na wielkie stado płochliwych gnu. Gnu może wydawać się niezgrabne z tak dużą głową, ale jest za to wspaniale umaszczone – spod grzywy, po karku spływają mu nieregularne czarne pasy, jakby komuś farba się wylała. Pysk zdobi zaś biała, długa broda.

Masai Mara jest przedłużeniem równiny Serengeti leżącej w większej części w sąsiedniej Tanzanii. Co roku, wiosną, stada gnu i towarzyszących im zebr ruszają w drogę w poszukiwaniu świeżej, odżywczej trawy. Pochód liczy nawet półtora miliona zwierząt, które maszerują dwa, trzy i pięć tysięcy kilometrów. A gdy już się pożywią i rozmnożą po drodze, jesienią, wracają.

John od godziny wypatruje słoni. Na drodze znajdujemy wyraźne ich ślady, ale samych zwierząt nie widać. Kiedy wreszcie trafiamy na stado, nie możemy oderwać wzroku. Przed nami paraduje ponad 20 osobników. Są samce z wielkimi kłami i dzieci trzymające się blisko matek. Jakby od niechcenia owijają trąbami wiechcie trawy i wsuwają kolejne porcje jedzenia do pyska. Trąba pracuje jak bardzo precyzyjne urządzenie. Nic dziwnego – steruje nim 40 tysięcy mięśni. Więcej niż ma cały człowiek.

 

 

Lamparty unikają otwartych przestrzeni. Ich ulubionym środowiskiem są drzewa. Wdrapują się wysoko na gałęzie, gdzie odpoczywają, czają na ofiarę, a nawet jedzą (wciągają na górę upolowaną zdobycz). Ostatni z wielkiej piątki. John wjeżdża w kępy akacji i krzewów, by wytropić tego wielkiego kota. Nic z tego. Natykamy się jedynie na resztki bawołu – skóra z kopytami, czaszka z rogami, żebra. Czyściutkie i bez zapachu padliny. – Wczoraj były tu lwy – odczytuje ślady John. – Kiedy odeszły, przyszły hieny, a po nich sępy. To zwykła kolej rzeczy.

To już drugie, wieczorne, safari dzisiaj. Wszystko wskazuje na to, że lamparta nie uda się zobaczyć.

Chcesz skomentować artykuł? Dołącz do fanów Podróży na Facebooku

John zdesperowany włącza cb radio – może ktoś inny namierzył drapieżnika? W potoku słów znane zwroty w suahili: jambo (cześć), sawa sawa (dobrze, dobrze), asante (dziękuję), nzuri sana (bardzo dobrze). Wreszcie pojawia się jakiś interesujący komunikat, bo ruszamy pospiesznie.

Kiedy przybywamy na miejsce, jest tam już kilka aut. W wysokiej trawie leży wyciągnięte leniwie prążkowane cielsko. Długie, zgrabne, z małą głową. Futro zdobią jednak nie prążki lamparta, lecz bardziej okrągłe cętki geparda. Kiedy zwierzę wstaje, widać, że to ciężarna kocica. Słońce na horyzoncie zamienia się w czerwoną kulę, schodzi coraz niżej. Przedstawienie skończone. Do 19 ludzie muszą opuścić rezerwat, samochody rozjeżdżają się pospiesznie.

Robimy podsumowanie. Cztery dni w drodze. Codziennie dwa safari. Tysiące spotkanych zwierząt, dziesiątki gatunków i prawie wielka piątka na koncie. Prawie nie robi nam wcale różnicy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Słoń, bawół afrykański, nosorożec, lew, lampart – wielka piątka zwierząt afrykańskich. Dlaczego akurat ten zestaw? Określili go 100 lat temu myśliwi przybywający do Afryki na polowania. A jedynym kryterium było to, które zwierzęta najtrudniej upolować. Dzisiaj polowania są zakazane (oprócz tych, na które dostaje się pozwolenia). Ale wielka piątka nadal rozbudza wyobraźnię turystów. Każdy, kto przybywa do Kenii, chce zobaczyć cały zestaw. Taki cel ma też nasze safari, ale nie jesteśmy przywiązani ani do liczby, ani do poszczególnych gatunków. Za wiele wspaniałych zwierząt jest wokół. Niemniej wypatrywanie kolejnych z wielkiej piątki dostarcza wielu emocji.

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"