Turyści pstrykają zdjęcia. Małe mają ochotę baraszkować, widać to po ich ruchliwości, ale na drzewie nie ma na to miejsca. Ciekawie więc przyglądają się gapiom. Starsze lwy mrużą oczy, wyglądają jakby zajęte były własnymi myślami.
Jeden nieduży ptak potrafi zaalarmować całą okolicę. Nie podoba mu się, że zbliża się człowiek. Czajka chodząca w trawie na patykowatych nogach otwiera dziób i wydaje piskliwy krzyk. Denerwujące. Byki bawołów już wiedzą, że coś zakłóca zwykły porządek. Odwracają się w stronę intruza. Zadzierają wysoko głowę i niespokojnie wietrzą zapachy. Węch podpowie im, jak się zachować.
Na sawannie nietrudno o stada bawołów. Stado, złożone w większości z samic, otaczają samce. Zawsze czujne. Gdyby któryś dał sygnał do ataku, stado ruszyłoby i stratowało wszystko po drodze. Taka rozjuszona masa jest nie do zatrzymania, nie do pokonania. To ich największa siła. I rogi. Bawół jest nerwowy i mściwy, pamięta, kto go skrzywdził. Może dlatego bawoły, choć blisko spokrewnione ze zwykłymi krowami, nigdy nie dały się udomowić. Są dzikie w każdym znaczeniu tego słowa.
Nic dziwnego, że obserwujemy je z lekkim niepokojem. Częściej są sprawcami śmierci ludzi niż lwy i dorobiły się przydomka Black Death, Czarna Śmierć.
To groźne, niesympatyczne zwierzę, ma zarazem komicznie ułożone rogi – zakrywają one twardą skorupą czubek głowy zwierzęcia niczym ulizane włosy z przedziałkiem na środku. A dalej rozchodzą się na boki, jak zadarte do góry warkoczyki Pipi Langstrump.
Jezioro Naivasha, choć również leży w Wielkim Rowie Wschodnim, ma wodę słodką. Jest przy tym kilka razy większe (140 km kw.) od Nakuru.
Łodzią motorową płyniemy na poszukiwanie hipopotamów. Te serdelkowate olbrzymy spędzają całe dni w wodzie. Na ląd wychodzą głównie wieczorem, bo żywią się trawą. Mimo wielkiej wagi (do półtorej tony), pod wodą poruszają się z wielką gracją i szybkością. Chodzą po dnie lub podpływają, korzystając z błony między palcami. Pod wodą mogą spędzić kilka minut bez oddychania.
Mają jeszcze jedną umiejętność – potężną paszczę z wielkimi kłami potrafią się otworzyć pod kątem 150 stopni. A że są dosyć agresywne, zdarza się, że atakują człowieka na lądzie (biegają nawet 40 km na godzinę) i w wodzie (cóż to dla nich wywrócić łódź).
Nasza łódź posuwa się ostrożnie wzdłuż brzegu. Z jednej strony ściana zielonych papirusów, odpowiednik naszych trzcin, z drugiej – dziwne krzewy wystające z wody 100 metrów od brzegu. W tle majaczy jeden z wielu tutejszych wygasłych wulkanów. Bardzo to piękne i tajemnicze, ale gdzie te hipopotamy? Jesteśmy jak pan Maluśkiewicz, który w łupinie orzecha wybrał się na poszukiwanie wieloryba. Kiedy go nie odnalazł, rozbił obóz na bezludnej wyspie. I wtedy... wyspa kichnęła.
I wtedy... zobaczyliśmy obserwujące nas tuż nad powierzchnią wody wyłupiaste oczy. Kilkanaście metrów od burty. Jedna para, druga, trzecia... sześć. Do tego sześć par wystających nozdrzy i sześć par okrągłych uszu. Oko w oko z kilerem. Tak, tak. Hipopotam jest, jak donoszą przewodniki, na pierwszym miejscu listy zabójców wśród dzikich zwierząt Afryki, jeśli chodzi o ofiary wśród ludzi.
I wtedy... największa z głów zniknęła pod wodą. A z nozdrzy innej, wynurzającej się właśnie, z głośnym sykiem wystrzeliła w powietrze fontanna wody. Poprosiliśmy przewodnika, by czym prędzej ruszył przed siebie. Pan Maluśkiewicz też w końcu zwinął swój obóz i opuścił wyspę. Po drodze minęliśmy jeszcze kilka hipopotamich rodzin, całe stada pelikanów, kormoranów, łysek i innego wodnego ptactwa. A z góry przyglądała nam się para krążących orłów rybołowów.
Kiedy trzeciego dnia ruszamy na południe kraju, do rezerwatu Masai Mara, na koncie mamy mnóstwo wrażeń, ale na naszej liście ciągle brakuje dwóch postaci z wielkiej piątki: słonia i lamparta. Masai Mara spośród parków i rezerwatów Kenii przyciąga najwięcej turystów. Na jego obrzeżach powstało kilkanaście hoteli w formie wtopionych w otoczenie obozowisk, lodge'ów. Wygodne domki, luksusowe namioty z łazienkami, restauracje, baseny, Internet, a czasami lądowiska dla małych samolotów. Turysta powinien być zadowolony – jest blisko dzikiej przyrody, a zarazem nie traci nic z wygód cywilizacji.
Rano wyboiste drogi sawanny zapełniają się małymi busami i land roverami wożącymi turystów na bezkrwawe łowy. John chce nam dzisiaj pokazać słonie. Na początek jednak trafiamy na wielkie stado płochliwych gnu. Gnu może wydawać się niezgrabne z tak dużą głową, ale jest za to wspaniale umaszczone – spod grzywy, po karku spływają mu nieregularne czarne pasy, jakby komuś farba się wylała. Pysk zdobi zaś biała, długa broda.
Masai Mara jest przedłużeniem równiny Serengeti leżącej w większej części w sąsiedniej Tanzanii. Co roku, wiosną, stada gnu i towarzyszących im zebr ruszają w drogę w poszukiwaniu świeżej, odżywczej trawy. Pochód liczy nawet półtora miliona zwierząt, które maszerują dwa, trzy i pięć tysięcy kilometrów. A gdy już się pożywią i rozmnożą po drodze, jesienią, wracają.
John od godziny wypatruje słoni. Na drodze znajdujemy wyraźne ich ślady, ale samych zwierząt nie widać. Kiedy wreszcie trafiamy na stado, nie możemy oderwać wzroku. Przed nami paraduje ponad 20 osobników. Są samce z wielkimi kłami i dzieci trzymające się blisko matek. Jakby od niechcenia owijają trąbami wiechcie trawy i wsuwają kolejne porcje jedzenia do pyska. Trąba pracuje jak bardzo precyzyjne urządzenie. Nic dziwnego – steruje nim 40 tysięcy mięśni. Więcej niż ma cały człowiek.
Lamparty unikają otwartych przestrzeni. Ich ulubionym środowiskiem są drzewa. Wdrapują się wysoko na gałęzie, gdzie odpoczywają, czają na ofiarę, a nawet jedzą (wciągają na górę upolowaną zdobycz). Ostatni z wielkiej piątki. John wjeżdża w kępy akacji i krzewów, by wytropić tego wielkiego kota. Nic z tego. Natykamy się jedynie na resztki bawołu – skóra z kopytami, czaszka z rogami, żebra. Czyściutkie i bez zapachu padliny. – Wczoraj były tu lwy – odczytuje ślady John. – Kiedy odeszły, przyszły hieny, a po nich sępy. To zwykła kolej rzeczy.
To już drugie, wieczorne, safari dzisiaj. Wszystko wskazuje na to, że lamparta nie uda się zobaczyć.
Chcesz skomentować artykuł? Dołącz do fanów Podróży na Facebooku
John zdesperowany włącza cb radio – może ktoś inny namierzył drapieżnika? W potoku słów znane zwroty w suahili: jambo (cześć), sawa sawa (dobrze, dobrze), asante (dziękuję), nzuri sana (bardzo dobrze). Wreszcie pojawia się jakiś interesujący komunikat, bo ruszamy pospiesznie.
Kiedy przybywamy na miejsce, jest tam już kilka aut. W wysokiej trawie leży wyciągnięte leniwie prążkowane cielsko. Długie, zgrabne, z małą głową. Futro zdobią jednak nie prążki lamparta, lecz bardziej okrągłe cętki geparda. Kiedy zwierzę wstaje, widać, że to ciężarna kocica. Słońce na horyzoncie zamienia się w czerwoną kulę, schodzi coraz niżej. Przedstawienie skończone. Do 19 ludzie muszą opuścić rezerwat, samochody rozjeżdżają się pospiesznie.
Robimy podsumowanie. Cztery dni w drodze. Codziennie dwa safari. Tysiące spotkanych zwierząt, dziesiątki gatunków i prawie wielka piątka na koncie. Prawie nie robi nam wcale różnicy.