W warszawskim Teatrze Współczesnym Marcin Przybylski spróbował wcisnąć życie Wiery Gran w konwencję operity, jednak postawił sobie zadanie niewykonalne.
Operita ma ambicje dorównania wielkiej sztuce operowej, ale jest sentymentalna i popada w kicz jak kiepski musical. To prawda, że kiczowate były lokale i scenki przedwojennej Warszawy, na których pochodząca z biednej żydowskiej rodziny Wiera Gran przemieniła się w gwiazdę. Wszystko jednak, co wydarzyło się potem, godne jest antycznej tragedii: getto i ucieczka, powrót do życia, szansa na światową karierę i plotki wiszące nad nią jak nieuchronne fatum.
Mimo orzeczeń kilku sądów odrzucających zarzut kolaboracji z hitlerowcami, nigdy nie uwolniła się od ludzkich oskarżeń. Spektakl Marcina Przybylskiego tę powojenną gehennę Wiery Gran streszcza jak solidna, szkolna czytanka. Możemy wzruszyć się losem biednej kobiety, bo oglądamy przecież operitę, która powinna być wyciskaczem łez. Brakuje jednak tego, co naprawdę niezbędne dla niej: emocji.
Monika Węgiel dobrze śpiewa, ma niski, zmysłowy głos, podobnie jak jej bohaterka. Gdzie jednak tajemniczość, gorąca zmysłowość połączona z chłodem, cała ta niezwykła mieszanka składająca się na osobowość pociągającej i niedostępnej zarazem Wiery Gran? Młodej aktorce Teatru Współczesnego nie dano szans, by to pokazać, gdyż scenariusz Marcina Przybylskiego zaledwie naszkicował postać Wiery Gran.
Pomysł na widowisko skrystalizował się przed publikacją głośnej i kontrowersyjnej biografii Agaty Tuszyńskiej. Przybylski nie opowiada się ani po stronie oskarżycieli, ani też nie staje wyraźnie w obronie pieśniarki. Widzom także nie daje szans, by sami dokonali oceny. Zapewne wielu z nich po tym przedstawieniu nie pojmie fenomenu Wiery Gran.