Leszek Możdżer - rozmowa z Leszkiem Możdżerem

Z Leszkiem Możdżerem rozmawia Jacek Cieślak

Publikacja: 18.08.2011 15:37

Leszek Możdżer - rozmowa z Leszkiem Możdżerem

Foto: ROL

Rz: Będzie pan gościem gdańskiego koncertu „Marcus+" Marcusa Millera. Co zagracie?

Niech to będzie tajemnicą. Chcemy zrobić słuchaczom niespodziankę.

Ten cykl koncertów rozpoczął rok temu wieczór „Możdżer+" z udziałem m.in. Marcusa Millera i Johna Scofielda. Jest pan doceniany, nagradzany, ale z tymi gwiazdami jazzu wcześniej pan nie grał. Czy to było duże przeżycie?

Stanąć na scenie z takimi artystami – to nie jest najłatwiejsza rzecz w życiu.

Ale przed koncertem mówił pan całkiem na luzie: „Mieliśmy próby z chłopakami".

Starałem się ten koncert traktować profesjonalnie, z dystansem, jak każde zamówienie, bo gdybym ciągle myślał, że to coś wyjątkowego, mógłbym wypaść źle. A miałem dużo nowego materiału do opanowania i musiałem grać przez cały wieczór na trzech scenach.

Czy to wciąż trema czy raczej stres związany ze skomplikowaną organizacją projektu?

Mam tremę i muszę się z nią wciąż mierzyć, a emocje tamtego dnia w Gdańsku były szczególnie silne. Po wielu latach spędzonych na scenie nabrałem odporności, a mimo to zdarzyło się coś, czego wcześniej nie znałem. Kiedy dzień przed koncertem było już po wszystkich próbach i przygotowaliśmy nuty, zanim poszedłem spać, wypiłem kieliszek czerwonego wina. Dosłownie jeden. Tymczasem obudziłem się z totalnym bólem głowy, jak po ostrej imprezie. Znajomy wytłumaczył mi później, że musiałem być bardzo pobudzony. Rano obawiałem się wziąć środki przeciwbólowe, bo chciałem być przytomny, precyzyjny, uważny. Okazało się, że przed szczególnymi wydarzeniami nie mogę wprowadzać do organizmu nawet najmniejszej ilości alkoholu.

Dobrze pan śpi przed takimi koncertami?

Tego bym nie powiedział!

Śniła się panu klawiatura i nuty?

Goniły mi po głowie różne frazy i następstwa akordów. Starałem się zapamiętać, jaką barwę dźwięku mam włączyć w syntezatorze, powtarzałem sobie podziały rytmiczne. Nie było łatwo.

A ma pan receptę na relaks?

Na pewno pomaga koncentrowanie się na oddechu.

Czy to techniki jogińskie?

Prosta praktyka niepoparta żadną filozofią. Chodzi o głębokie i świadome oddychanie.

Co z takiego koncertu jak gdański zostaje w muzyku?

Trudno powiedzieć. To przypomina wrzucenie kamyka do jeziora, co powoduje, że po wodzie rozchodzą się kręgi – długo i delikatnie. Wiem, że ten występ odbił się szerokim echem w środowisku jazzowym, nie tylko w Polsce. Na pewno zyskałem sporo sympatii. Ważne było to, że projekt był świetnie przygotowany. Zaplecze, jakie miałem – świadczyło również o mnie.

Robi pan wrażenie człowieka, dla którego obecność w mediach, listy przebojów i środowiskowe hierarchie nie mają większego znaczenia. Fortepian jest najważniejszy. I możliwość grania.

To prawda. Medialna i środowiskowa otoczka bywa emocjonująca, ale niesie zarówno pozytywne, jak i negatywne emocje. Naczytałem się na swój temat opinii pochlebnych, ale wraz z rosnącą popularnością – także złośliwych. Trzeba do tego przywyknąć, ale nie można się od tego uzależniać.

Widać też dystans, z jakim podchodzi pan do swoich występów z największymi: Methenym, Millerem, Scofieldem, i nagrań z Gilmourem czy Manzanerą.

Najważniejsze jest to, jakim jestem muzykiem i co gram sam. Żywienie się popularnością innych jest drogą donikąd. Artyści będą mnie zapraszać do współpracy tylko wtedy, gdy będę miał coś do powiedzenia od siebie. Trzeba budować swoją postać. Dlatego najbardziej interesuje mnie kroczenie własną ścieżką.

Jak stworzył pan swoje rozpoznawalne brzmienie, artykulację?

Miałem szczęście do dobrych profesorów. Krystyna Marciniec pokazała mi odskok palca oraz jak się gra, używając ciężaru ciała, Grażyna Fiedoruk-Sienkiewicz ćwiczyła ze mną technikę kiściową oraz trafianie we właściwe dźwięki przez szybkie przenoszenie ręki nad klawiaturą. Wanda Kłosowska nauczyła mnie balansowania na dźwigni klawisza, nie wciskania go, tylko podrzucania młotka oraz wykorzystywania wolnych ułamków sekund na odpoczynek dla dłoni, a Elżbieta Tarnawska – emocjonalnego widzenia muzyki i panowania nad formą. Andrzej Artykiewicz, u którego studiowałem, nadał ostateczny szlif i pokazał, jak tymi wszystkimi sprawnościami rozsądnie gospodarować i zachować dystans do swojej pracy.

Lubi pan współpracę z perkusjonistami. Skąd się to bierze?

Przecież fortepian to jeden wielki bęben. Młotki uderzają w struny. Natura dźwięku jest taka sama jak perkusji.

Lubi pan zmieniać artykulację swojego fortepianowego bębna, układając na strunach przeróżne przedmioty.

Ten arsenał, szczerze mówiąc, jest przypadkowy. Na struny można położyć wszystko, byle miało prostą krawędź. To może być długopis, telefon komórkowy, paszport albo notes. Używam często szklanek, bo grałem dużo w klubach. Każdy z przedmiotów daje inne brzmienie i to mnie inspiruje.

Jak znosi pan ciągłe podróże, bo przecież nieustannie jest pan w drodze.

Właśnie ostatnio zaczyna do mnie docierać, że całe dnie spędzam na lotniskach i w samolotach. Wczoraj podróżowałem dziewięć godzin. Potem miałem koncert, trochę się przespałem i całą drogę musiałem przerobić jeszcze raz. Czasami tracę wiarę, że takie życie ma sens, ale są momenty na scenie i spotkania z ludźmi, które to rekompensują. Frapuje mnie to, że ściąga się człowieka z drugiego końca świata, na kilka godzin, żeby zagrał na fortepianie! To jest sytuacja z jednej strony absurdalna, a z drugiej fascynująca. Niesamowite!

Jak powstała płyta z muzyką Komedy?

Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, dzwonił do mnie w tej sprawie przez sześć lat. Regularnie. Dopiero teraz poczułem się wystarczająco doświadczony, żeby nasycić ten materiał własną treścią. Po ostatnich przeżyciach związanych z sopockim klubem Sfinks, w którym wyprodukowałem ponad 40 koncertów, byłem tak wypalony, że postawiłem nuty na pulpicie i zagrałem je, ujawniając wszystkie emocje. Muzyka Komedy jest przedziwnie rozpostarta między rozpaczą i liryką. Jest w niej smutek, co idealnie pasowało do stanu mojego ducha. Nagrałem płytę w dwa dni. Spontanicznie. To było jak spowiedź. Jestem zaskoczony, że album odniósł tak duży sukces.

A co zdecydowało, że wcześniej przyjął pan zaproszenie Behemota?

Chciałem zobaczyć, jak się nagrywa muzykę daleką stylistycznie od mojej. Rycząca gitara to poważny instrument i, być może, komponując kiedyś dla filmu, będę chciał użyć jej głosu. Muszę wiedzieć, jak to się robi.

Nie przestraszył się pan Behemota? To nie było spotkanie z Szatanem?

Rozmawiałem z kolegami z Behemota i nie zauważyłem jego obecności. Szatan jest groźny, kiedy się go boimy. A on boi się naszego śmiechu albo gdy mu się mówi „nie".

Czy zastanawiał się pan nad udziałem w „Męskim graniu", które wciąga do reklamy kolejnych niezależnych artystów?

Ta reklama nie jest nachalna i nie mam wrażenia, że wziąłem ślub z jakąś marką. Jej właściciele zachowują się taktownie. „Męskie granie" to fajny objazdowy festiwal z piwem w tle. Często sam staję przed sceną i słucham zespołów razem z publicznością. Bardzo miłe jest to, że spotykam się z Wojtkiem Waglewskim, kolegami z Voo Voo, z Lechem Janerką. Nasze relacje są coraz bliższe. Myślę, że będzie z tego jakiś muzyczny ferment. Prędzej czy później coś nagramy.

Skończył pan w tym roku czterdziestkę. Podoba się panu ten wiek?

Jestem podekscytowany perspektywą najlepszej dekady, bo podobno okres między czterdziestką a pięćdziesiątką jest najwspanialszy. Poza drobną frustracją wynikającą z faktu, że moje ciało podlega przemijaniu, czuję się świetnie. Mam głowę pełną pomysłów. Zacząłem szkicować dużą kompozycję na fortepian i orkiestrę smyczkową, zamówioną przez Nadbałtyckie Centrum Kultury. Przerobiłem mieszkanie na studio i dzięki temu mogę produkować muzykę spontanicznie, kiedy tylko chcę, bo każdy pokój jest okablowany i omikrofonowany. Można się podłączyć nawet w łazience i zarejestrować nagranie ze szczególnym pogłosem.

A gdzie jest teraz pana dom?

We Wrocławiu.

Europejska Stolica Kultury!

Zawsze czułem tu przychylność dla kultury i wcale nie chodzi o pieniądze. Tutaj w urzędzie miasta są ludzie, którzy chodzą na koncerty i spektakle, znają ludzi sztuki osobiście i umieją się z nimi komunikować. Wiedzą, że prawdziwi artyści nie żyją dla kasy.

MARCUS+ | 21.00 | Canal+ | SOBOTA

Leszek Możdżer. Chopin 1999 – źródła i konteksty | 15.00 | TVP Kultura | CZWARTEK

Rz: Będzie pan gościem gdańskiego koncertu „Marcus+" Marcusa Millera. Co zagracie?

Niech to będzie tajemnicą. Chcemy zrobić słuchaczom niespodziankę.

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej