Pani zdaniem różnorodność etniczna społeczeństwa jest bogactwem czy balastem?
Trudno mówić o różnorodności społecznej w kategoriach „dobra" czy „zła". Ona po prostu istnieje. To, z czym społeczeństwo ma problem – w efekcie między innymi historycznych procesów w kraju – to kwestia życia „z różnicą". Niezależnie od tego, o jakim aspekcie naszego życia społecznego mówimy, wszędzie pojawia się jakaś różnica, wynikająca np. z pluralizmu wartości, czyli odmiennych światopoglądów, przekonań. A my mamy problem, żeby taką różnicę zaakceptować. Nieważne, czy jest to kwestia przynależności etnicznej, czy na przykład przekonań politycznych. Tymczasem różnorodność społeczna jest nie tylko podstawą życia społecznego, ale także istotą demokracji.
Czy Polacy, przez dekady społeczeństwo niemal monoetniczne, są gotowi, by zaakceptować przedstawicieli innych kultur, ras i religii w swoim najbliższym sąsiedztwie?
Podstawową sprawą jest reforma szkolnictwa. Żyjemy w świecie globalnym, w którym polskie, XIX-wieczne jeszcze ciągle, szkolnictwo bazujące na hierarchiczności, forsowaniu jednego, określonego światopoglądu nie zdaje egzaminu. Nie przygotowuje młodych ludzi do radzenia sobie z różnorodnością świata, z którą coraz częściej będą mieć do czynienia, także w życiu zawodowym. W wielu szkołach problemem jest deficyt demokracji, brak poczucia wspólnotowości, partnerstwa. Negocjacja, kompromis – wartości, które są istotą demokracji – znajdują w szkole miejsce jedynie w teoretycznym wykładzie, nie zaś w praktyce. To ma bezpośrednie przełożenie na sposób działania i myślenia młodych ludzi, dla których jedyną reakcją na odmienność może być jej odrzucenie. Nikt ich bowiem nie nauczył niczego innego. Działanie poprzez wykluczenie jest wszak standardem w naszym życiu publicznym.
Ma pani pomysł, jak to zmienić?