Nie wiem, w jaki sposób Andrzej Czeczot wpadł na genialny pomysł przerabiania ludowych makatek (białe płótno, haft ręczny) z rymowanymi umoralniającymi sentencjami na... ich własne przeciwieństwo. Bodaj największym powodzeniem cieszyła się czeczotowa wersja dobrej żony, która tym się chlubi, że gotuje, jak mąż lubi – bez kiecki, w samym fartuszku.
Sam autor tym się chlubił, że rysował, jak mało kto lubił. Przynajmniej w kręgach oficjalnych. Bo Czeczot nie schlebiał nikomu. Charakteryzował Polaka-rodaka każdą kreską, każdym kadrem. Demaskatorski jak Gombrowicz, filozoficzno-komiczny jak Mrożek, jasnowidzący jak Lem.
Miał 79 lat, od ponad roku chorował na nowotwór. Absolwent katowickiej filii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom 1957 r.), zadebiutował w tygodniku „Szpilki" jeszcze jako student, tuż po październikowej odwilży.
Potem okraszał łamy inteligenckich periodyków, wydawał zbiorki prac. Posiadam rarytas: z 1980 r., trzeci z kolei zbiór: „IFO – zidentyfikowane obiekty latające". A także wydany cztery lata temu „Album przedśmiertny". Również cudo – obok rysunków z różnych lat są krótkie wspomnienia artysty o sobie i rodzinie, anegdotki odsłaniające jego wpadki, wzruszenia, zawstydzenia; inspiracje.
Styl Czeczota? Absolutne mistrzostwo. Już w latach 70. stworzył własnego bohatera czy raczej antybohatera. To rodak z kartofla. Grzesznik pospolity karłowaty. Hipokryta całym sercem i duszą. Odmóżdżony, za to cwany. Niechętny nowinom ze świata i jakimkolwiek zmianom (taki rysunek: chłop i baba skądś wracają, triumfalnie unosząc okrwawione grabie. Podpis: „Koniec ufoka"). Polski kartoflany ludek funkcjonuje na wysokoprocentowym napędzie (moja ulubiona scena: typ siedzi przy stole z flaszką. Godzina 15 – pije, 16.30 – to samo, godzina 23 – nadal to samo. I tak dookoła blatu, jak wskazówki zegara. Podpis: „Józef D. w pętli czasu").