Bez większego echa minęły niedawne jubileusze The Beatles i The Rolling Stones. Pierwsi jako zespół nie istnieją od ponad 40 lat, drudzy przechodzą kryzys. Tymczasem czas zdaje się nie imać Boba Dylana. Legendarny Amerykanin na 50-lecie kariery wydał rewelacyjną płytę „Tempest".
Tytuł zdaje się nawiązywać do „Burzy" – ostatniego dzieła Szekspira, więc nie brakuje domniemań, że miałaby to być pożegnalna płyta Dylana. Podobne myśli podsuwają słowa piosenki „Duquesne Whistle", w której pociąg „gwiżdże, jakby wyruszał w ostatni kurs". Ale myślę, że to nie koniec. Artysta zawsze był tytanem pracy i imponował oczytaniem. Umyślnie zagrał m.in. skojarzeniem z „Burzą", podobnie jak (w teledysku) ze sfilmowaną przez Kubricka „Mechaniczną pomarańczą" Burgessa, by przybliżyć nam obraz świata pełnego przemocy i pułapek losu.
Obok magnetycznej muzyki dobre literacko teksty były zawsze atutem Roberta Allena Zimmermana, który wstępując na scenę, zamienił nazwisko na pseudonim artystyczny Dylan. Pisać zaczął podczas studiów (choć przerwanych w trzecim już semestrze) na Wydziale Sztuki uniwersytetu w Minnesocie. Zapewne czytywał beatników, „Buszującego w zbożu" Salingera, „Społeczeństwo obfitości" Kennetha Galbraitha.
Jeśli idzie o muzykę, to najsilniejszy wpływ wywarł na Dylana outsider, twórca protest songów o tematyce społecznej i antywojennej – Woody Guthrie. Bob pojawił się w Nowym Jorku w styczniu 1961 r. z zamiarem poznania Woody'ego i odwiedzał idola wielokrotnie, gdy ten, złożony śmiertelną chorobą, leżał w szpitalu w East Orange.
Utwory Guthriego śpiewał Dylan w kwietniu 1961 r., występując w pierwszej części koncertu Johna Lee Hookera. Życzliwa recenzja Roberta Sheltona na łamach „New York Timesa" zwróciła na debiutanta uwagę samego Johna Hammonda – łowcy talentów z kręgu jazzu i rocka. Zarekomendował on młodego wokalistę wytwórni Columbia i w 1962 r. został producentem jego pierwszej płyty. Longplay, zatytułowany po prostu „Bob Dylan", sprzedał się słabo. Chłopak o krzykliwym, chropawym głosie, umiejący fascynować słuchaczy balladami z własnym akompaniamentem, coraz bardziej jednak podobał się bohemie artystycznej z Greenwich Village.