Miłość, samotność, śmierć

Znakomity jubileuszowy album legendarnego amerykańskiego rockmana przynosi gorzką wizję świata

Publikacja: 09.09.2012 16:00

Miłość, samotność, śmierć

Foto: Sony Music Polska

Bez większego echa minęły niedawne jubileusze The Beatles i The Rolling Stones. Pierwsi jako zespół nie istnieją od ponad 40 lat, drudzy przechodzą kryzys. Tymczasem czas zdaje się nie imać Boba Dylana. Legendarny Amerykanin na 50-lecie kariery wydał rewelacyjną płytę „Tempest".

Tytuł zdaje się nawiązywać do „Burzy" – ostatniego dzieła Szekspira, więc nie brakuje domniemań, że miałaby to być pożegnalna płyta Dylana. Podobne myśli podsuwają słowa piosenki „Duquesne Whistle", w której pociąg „gwiżdże, jakby wyruszał w ostatni kurs". Ale myślę, że to nie koniec. Artysta zawsze był tytanem pracy i imponował oczytaniem. Umyślnie zagrał m.in. skojarzeniem z „Burzą", podobnie jak (w teledysku) ze sfilmowaną przez Kubricka „Mechaniczną pomarańczą" Burgessa, by przybliżyć nam obraz świata pełnego przemocy i pułapek losu.

Obok magnetycznej muzyki dobre literacko teksty były zawsze atutem Roberta Allena Zimmermana, który wstępując na scenę, zamienił nazwisko na pseudonim artystyczny Dylan. Pisać zaczął podczas studiów (choć przerwanych w trzecim już semestrze) na Wydziale Sztuki uniwersytetu w Minnesocie. Zapewne czytywał beatników, „Buszującego w zbożu" Salingera, „Społeczeństwo obfitości" Kennetha Galbraitha.

Jeśli idzie o muzykę, to najsilniejszy wpływ wywarł na Dylana outsider, twórca protest songów o tematyce społecznej i antywojennej – Woody Guthrie. Bob pojawił się w Nowym Jorku w styczniu 1961 r. z zamiarem poznania Woody'ego i odwiedzał idola wielokrotnie, gdy ten, złożony śmiertelną chorobą, leżał w szpitalu w East Orange.

Utwory Guthriego śpiewał Dylan w kwietniu 1961 r., występując w pierwszej części koncertu Johna Lee Hookera. Życzliwa recenzja Roberta Sheltona na łamach „New York Timesa" zwróciła na debiutanta uwagę samego Johna Hammonda – łowcy talentów z kręgu jazzu i rocka. Zarekomendował on młodego wokalistę wytwórni Columbia i w 1962 r. został producentem jego pierwszej płyty. Longplay, zatytułowany po prostu „Bob Dylan", sprzedał się słabo. Chłopak o krzykliwym, chropawym głosie, umiejący fascynować słuchaczy balladami z własnym akompaniamentem, coraz bardziej jednak podobał się bohemie artystycznej z Greenwich Village.

Już w następnym roku wyszedł drugi album zawierający tak znane protest songi jak np. „A Hard Rain's a Gonna Fall", „Masters of War" czy „Blowin' in the Wind". Ostatni z wymienionych trafił do repertuaru tria Peter, Paul and Mary, docierając na szczyty list przebojów. Songi Dylana nagrywała też muza tamtych lat – Joan Baez, wspólne tournée zapoczątkowało zaś okres także pozaestradowych związków artystycznej pary.

Twórczość Dylana z drugiej połowy lat 60. XX w., upamiętniona m.in. albumami „Highway 61 Revisited" i „Blonde on Blonde", uznano za rewelację, teksty zaś jego piosenek traktowano jako ważki głos pokolenia.

Wypadek motocyklowy (w 1966 r. Dylan rozbił się na swoim triumphie 55 i – mówiąc słowami ballady „Knockin' on Heavens Door" – zapukał do bram niebios) spowodował komplikacje zdrowotne i przerwę w występach. W latach 70. rozgłos zyskała muzyka artysty do filmu Sama Peckinpaha „Pat Garett i Billy Kid", w którym kreował zresztą jedną z ról. W następnych dziesięcioleciach okresy twórczego ożywienia przeplatały się ze słabszymi. Obok pięknej płyty „Oh Mercy" był zupełnie nieudany longplay „Dylan And The Dead", zrealizowany z grupą Grateful Dead po wspólnej trasie. Równie mało podniecający był podwójny album „Bob Dylan – The 30th Anniversary Concert Celebration" z zapisem jubileuszu naszego bohatera w Madison Square Garden w 1992 r. Cała impreza pozostała na dłużej w pamięci tylko z uwagi na Shinead O'Connor, którą wygwizdano po incydencie z podarciem fotografii papieża.

Trzy razy zdarzyło mi się być na koncertach Dylana. We wrześniu 1987 r. wraz ze 100 tys. fanów słuchałem go na polanie Treptower Park w Berlinie. Koncert był nadzwyczajnie skomponowany. Zaczął go Roger McGuinn, dawny lider grupy The Byrds, która w latach 60. zaistniała, wykonując m.in. ballady Dylana takie jak „Mr Tambourine Man". Do McGuinna dołączyli Tom Petty i jego Heartbreakers – formacja nawiązująca zarówno do Byrdsów, jak i do Dylana. Wszyscy oni towarzyszyli w finale bohaterowi wieczoru. Ten zaś śpiewał bardzo oszczędnie, właściwie recytował, ale swą charyzmą zdołał poderwać słuchaczy. Refren „Like a Rolling Stone" wykrzykiwany przezeń podchwycili w finale wszyscy obecni. Dwa inne koncerty Dylana – w paryskim klubie Grand Rex w 1990 r. oraz w Sali Kongresowej w 1994 r. (artysta zagrał jeszcze w tym samym roku w Krakowie, a w 2008 r. w stołecznej Stodole) – nie zdołały przyćmić wrażeń z Berlina.

Z formą koncertową Dylana, laureata Oscara, Pulitzera, Grammy, kandydata do literackiego Nobla, bywało różnie, ale płytowo ostatnie dziesięciolecie było dla muzyka nader udane. Tę tendencję podtrzyma z pewnością najnowszy album, jeden z jego najlepszych. Jest barwnie zróżnicowany muzycznie – od ballady irlandzkiej, klimatów country and western, do akcentów swingowych i rockowych. W tej oprawie jubilat, schrypnięty jak zawsze, ale też wyrazisty, porusza sprawy ostateczne.  Śpiewa o miłości, nadziei, samotności i śmierci. Z 10 znakomitych piosenek w pamięć zapada szczególnie bluesowa „Early Roman Kings", gdzie grę prowadzą „cyniczni despoci, śliscy i groźni jak rekiny". Jest jeszcze „Roll on John" poświęcona Lennonowi, przyjacielowi, który odszedł tak nagle. Wstrząsające wrażenie robi utrzymany w rytmie walca angielskiego tytułowy „Tempest", opisujący tonięcie „Titanica" i rozmaitość zachowań jego pasażerów. Zimny dreszcz przechodzi po plecach.

Bob Dylan


"Tempest"


Columbia/Sony

Bez większego echa minęły niedawne jubileusze The Beatles i The Rolling Stones. Pierwsi jako zespół nie istnieją od ponad 40 lat, drudzy przechodzą kryzys. Tymczasem czas zdaje się nie imać Boba Dylana. Legendarny Amerykanin na 50-lecie kariery wydał rewelacyjną płytę „Tempest".

Tytuł zdaje się nawiązywać do „Burzy" – ostatniego dzieła Szekspira, więc nie brakuje domniemań, że miałaby to być pożegnalna płyta Dylana. Podobne myśli podsuwają słowa piosenki „Duquesne Whistle", w której pociąg „gwiżdże, jakby wyruszał w ostatni kurs". Ale myślę, że to nie koniec. Artysta zawsze był tytanem pracy i imponował oczytaniem. Umyślnie zagrał m.in. skojarzeniem z „Burzą", podobnie jak (w teledysku) ze sfilmowaną przez Kubricka „Mechaniczną pomarańczą" Burgessa, by przybliżyć nam obraz świata pełnego przemocy i pułapek losu.

Pozostało jeszcze 85% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem