Czyli zaczyna się spokojnie, później jest spokojnie, a potem znowu spokojnie. I nagle bum. Szkoda tylko, że ładunek zdetonował tym razem ktoś zupełnie inny. Lenistwo to przywilej, z którego nie korzystają. Choć nie muszą już niczego udowadniać, wciąż próbują przekonać, że te nagrody co roku to nie przypadek. Hey lubi się zmieniać i „Do Rycerzy, do Szlachty, do Mieszczan" to kolejna płyta zespołu napędzana strachem przed obrośnięciem w przyzwyczajenia oraz sprawdzone patenty. Czym się różni? Po pierwsze: treścią.
Z obozu zespołu poszło w świat, że to najbardziej pozytywna płyta Hey. Nie wiem, może znowu ktoś pomylił pozytyw z pozytywizmem... Fakt, teksty się zmieniły – są mniej introwertyczne, a bardziej społeczne. Ale żeby dojść do tej naiwnej puenty, że wszyscy jesteśmy równie fajni, trzeba się przedrzeć przez naturalistyczne metafory. Wysuszone mózgi, przegryzione pępowiny, ściek i generalnie kanał. Ekhm, kanał? Po drugie: formą. To nie jest słaba płyta Hey, to po prostu ta bardziej wymagająca. Tu się igra z cierpliwością słuchacza długim, przeciągniętym dźwiękiem i dramaturgią bez zmian natężenia. W melanżu brzmień różnego pochodzenia – elektronicznych, elektrycznych i akustycznych – słychać ciekawe psychofolkowe wątki. Dzieje się dużo, choć pozornie nie dzieje się nic. Do czasu.
Po trzecie: Kulką. Gabą Kulką, która gościnnie zaśpiewała w utworze zamykającym album, mocnym, intensywnym, bezpośrednim. Tylko po co korzystać z cudzego głosu, gdy się ma pod ręką jedną z najbardziej charyzmatycznych wokalistek w kraju? Rzeczywiście, Hey potrafi zaskoczyć, choć cała sytuacja skończy się bez zaskoczeń. Znów dostanie Fryderyka.