Rok 1990, ciasny salonik w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Jestem zaproszona jako obserwatorka niecodziennego wydarzenia: oto Barbara Majewska i Wojciech Krukowski dostali właśnie dyrektorskie nominacje do dwóch najważniejszych w Warszawie instytucji sztuki współczesnej. On jest z wykształcenia historykiem sztuki, ma doświadczenie w kierowaniu „ludzkimi zasobami": prowadził klub Hybrydy, stworzył magazyn artystyczny „Obieg", wcześniej wykazał się wieloma inicjatywami animującymi środowisko studenckie. Jednak najgłośniej o nim było dzięki Akademii Ruchu.
Wojtek siedzi na kanapie w MKiS, uśmiecha się zakłopotany: – To tylko na chwilę, przecież nie zostawię teatru.
Przez następne dwie dekady będzie się starał łączyć te dwie funkcje. Oczywiście, ze stratą dla teatru – bo kierowanie tak złożonym i dynamicznym organizmem, jakim stało się CSW, absorbowało cały jego czas, od rana do wieczora. Mimo to AR trwała, jej aktywność podtrzymywał zespół z Jolantą Krukowską, żoną Wojtka na czele. Od spektakli tego polityczno-społeczno-poetyckiego teatru zaczęła się moja znajomość z Krukowskimi. Byłam zafascynowana i zachwycona – pokazywali PRL w metaforyczny i niezwykle atrakcyjny sposób. Bo nawet ich najbardziej czytelne odniesienia miały wyrafinowaną formę wizualną; miały rytm, swoją muzykę robioną słowami, tupaniem i ruchem właśnie.
Akademia dawała przedstawienia w salach teatralnych, lecz ich głównym polem działania była ulica, przestrzeń publiczna. Takiej formy przedtem u nas nie było – połączenie performance'u, pantomimy, teatru awangardowego. A czasem to był tylko obraz, żywy obraz, „zrobiony" ludźmi, członkami zespołu i znajomymi – jak choćby słynny „Autobus" z 1975 roku. Pojazd, który nigdzie nie jechał, wypełniony pasażerami, którzy zamarli w sztywnych pozach na długo... Aluzja do sytuacji w PRL-u, ale też odniesienie do sztuki, do znanego płótna Bronisława Linke.
Znamienne – Krukowski nie zorganizował żadnej wystawy poświęconej dokonaniom teatralnym dopóty, dopóki pozostawał na dyrektorskim stanowisku. Gdy przeszedł na emeryturę, uznał za właściwe przypomnieć dorobek AR w murach zamku. Bardziej dla zespołu, niż dla siebie.