Bardzo niejednoznacznie. Książka „Wojna nie ma w sobie nic z kobiet" o kobietach na Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej nie została przez wszystkich entuzjastycznie odebrana. Ukazała się w czasach rodzącej się pierestrojki. Wiały nowe wiatry, do głosu doszły siły, które chciały zmieniać Rosję. To jednak nie znaczy, że tak chcieli wszyscy. Byli tacy, którym nie podobało się to, że pisała o miesiączkowaniu kobiet, a nie tylko o tym, że walczyły, zwyciężały, oddawały życie i zdrowie. Aleksijewicz pokazała, że to były kobiety potrzebujące też miłości, które chciały normalnie żyć. Takie ujęcie uważano za profanację.
Książka „Cynkowi chłopcy" o Afganistanie też wywołała kontrowersje.
Choć to jedna z jej pierwszych książek, nadal jest bardzo aktualna. Trzeba sobie uzmysłowić, że od 35 lat Związek Radziecki i to, co przejęła z niego Rosja, pozostaje właściwie w nieustannym stanie wojny. Ta sytuacja produkuje ludzi, którzy nie potrafią robić nic innego. W „Cynkowych chłopcach" Aleksijewicz opisała, jak normalni, młodzi ludzie zmieniają się w zawodowych morderców. Potem wracają do kraju i wręcz domagają się, żeby ich gdzieś posłać, bo nie potrafią normalnie żyć, więc do następnych wojenek Putin znajduje dosyć ochotników. To są bardzo aktualne rzeczy, trafiające w istotę. Osobiście zawsze tak widziałem rolę literatury, która nie ma być tylko zabawą, ale coś mówi o świecie. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że powinna próbować coś zmienić. Jeżeli Akademia Noblowska to doceniła, oznacza to, że obserwuje tendencję obecne w literaturze i rozumie znaczenie reportażu.
Czy Aleksijewicz odnosiła się do sytuacji wojny na Ukrainie?
Zdecydowanie nie uległa wulkanowi szowinizmu, który wybuchł w Rosji, sterowany sztucznie i sprowokowany przez władzę i barierę informacyjną. Jeździła do Kijowa i mówiła, że tam jest zupełnie inaczej, niż się mówi. Pojechała do Moskwy i mówiła: co się z tym krajem stało? Oczywiście jej wiedza, a przede wszystkim perspektywa jest trochę inna niż nasza.
A którą jej książkę stawia pan najwyżej?