Reklama

Andrzej Stankiewicz: Striptiz. Kłopotliwe książki polityków

Prezydent uległ modzie i w kampanii wyborczej wydaje własną książkę. Przykłady politycznych konkurentów uczą jednak, że autobiograficzna spowiedź nie musi pomóc, a może zaszkodzić.

Aktualizacja: 10.02.2015 20:53 Publikacja: 10.02.2015 20:05

Andrzej Stankiewicz: Striptiz. Kłopotliwe książki polityków

„Prostytutka, złodziej, milicjant i rodzina Komorowskich stworzyli wspólnotę – razem się wszyscy trzymali. To znaczy pan milicjant pilnował, żeby złodzieja nie złapali. Złodziej pilnował tego, żeby nikt niczego z naszego baraku nie ukradł. Zaś owa »dama« pewnie się wszystkim odwdzięczała inaczej. Zresztą dostarczała rozrywki mniej więcej raz na tydzień nam wszystkim razem. Pani Olesia przychodziła niekiedy pod »dobrą datą« z jakimś klientem, a potem dawała popis na trawniku przed barakiem. Jeden z sąsiadów grał na harmonii, reszta patrzyła, siedząc w oknach, jak pani Olesia robi striptiz. Fruwały spódnice i bluzki. Spadały na krzaki. A ona tańczyła. Wszyscy byli zachwyceni. A ja, na co dzień bawiąc się z jej dzieciakami, zyskiwałem na edukacji. Wychowanie seksualne w szkole nie było mi już potrzebne" – tak Bronisław Komorowski wspomina swe dzieciństwo w podwarszawskim Józefowie. Ale nie jest to fragment nowej książki „Zwykły polski los", która ukaże się na początku marca. To cytat z poprzedniej autobiografii Komorowskiego – „Prawą stroną" – opublikowanej dekadę temu, gdy politycy mówili o sobie bardziej otwarcie.

W nowej książce – wywiadzie rzece przeprowadzonym przez byłego wicenaczelnego „Rzeczpospolitej" Jana Skórzyńskiego – takich cytatów nie będzie. Polityczna poprawność, tabloidy i wścibskie portale nie pozwalają Komorowskiemu na nadmierną otwartość. A i gra dziś o inną stawkę niż dziesięć lat temu, gdy był szeregowym posłem opozycji.

Według naszych informacji na pomysł wydania książki w samym środku kampanii wyborczej wpadli ministrowie prezydenta, na czele z szefem jego kancelarii Jackiem Michałowskim. Jednak nie wszystkim w otoczeniu Komorowskiego ten pomysł się podoba. Część współpracowników uważa, że głosów mu od tego nie przybędzie, za to jeśli się okaże, że w publikacji są gafy, błędy lub nieścisłości, konkurenci bezwzględnie to wykorzystają. Dlatego książkę przed jej wydaniem czytało wiele osób w Pałacu Prezydenckim, a każde słowo było nicowane na wszystkie możliwe sposoby.

Ryzyko ograniczono do minimum także poprzez to, że publikacja dotyczy wyłącznie rodzinnych wspomnień Komorowskiego oraz jego działalności w opozycji niepodległościowej za czasów PRL. Według naszych informacji publikacja kończy się w momencie, gdy Komorowski decyduje się wejść do rządu Mazowieckiego.

Fragmenty wywiadów Skórzyńskiego z prezydentem – elementy powstającej książki – ukazywały się już w minionym roku w kilku czasopismach. To w dużej mierze powtórzenie sentymentalnych opowieści o przodkach i kombatanckie wspomnienia z PRL, którymi Komorowski chętnie się dzieli od lat.

Reklama
Reklama

Obawy części współpracowników Komorowskiego nie są bezzasadne. W ostatnich latach własne książki dostarczały politykom więcej kłopotów niż pożytku, a niefortunne cytaty przyczyniały się do ich wyborczych porażek. Scena polityczna mogłaby dziś wyglądać zupełnie inaczej, gdyby lider PiS Jarosław Kaczyński nie wydał przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi w 2011 r. swej książki manifestu „Polska naszych marzeń". Napisał w niej m.in.: „Nie sądzę, żeby kanclerstwo Angeli Merkel było wynikiem czystego zbiegu okoliczności, nie będę jednak tego przeświadczenia rozwijał". A w rozmowie z „Newsweekiem" w swym stylu oświadczył: – Ona wie, co ja chcę powiedzieć. Tyle wystarczy.

Wybuchł skandal. Wpadkę Kaczyńskiego wykorzystali jego przeciwnicy. Lidera PiS krytykowali m.in. Donald Tusk, Bronisław Komorowski i Leszek Miller.

Być może przeszłość Merkel nie pogrążyłaby Kaczyńskiego, gdyby nie dwa elementy. Po pierwsze, sztab PO bardzo szybko nagłośnił tę kwestię, także za granicą – wychodząc ze słusznego założenia, że dla większości polskich wyborców ważne jest postrzeganie ich kraju na Zachodzie. Po wtóre, Kaczyński swym zwyczajem, nie potrafił się wycofać i brnął w kłopoty, atakując dziennikarzy.

Sztab PO codziennie wymyślał, w jaki sposób podsycać Merkelgate, aby lider PiS musiał się bez przerwy odnosić do swej własnej wpadki. Po przegranych wyborach sam Kaczyński przyznał, że wypowiedzi o pani kanclerz były jedną z głównych przyczyn jego porażki.

Tradycja pisania wyborczych książek ma w Polsce sięgającą dwóch dekad tradycję. Zapoczątkowali ją politycy postkomunistycznego SLD, na czele z Aleksandrem Kwaśniewskim. Mieli przekonanie, że większość tworzących się w latach 90. wolnych mediów jest im nieprzychylna, dlatego próbowali w ten sposób porozumiewać się z elektoratem ponad głowami dziennikarzy. A że książki sprzedawały się wówczas lepiej, to ten patent działał.

W 1995 r., gdy Kwaśniewski po raz pierwszy kandydował na prezydenta, wydał wywiad rzekę „Nie lubię tracić czasu!", która czytana dziś stanowi dość zabawny dowód jego megalomanii. Książkę przygotowali życzliwi kandydatowi dziennikarze, więc większość pytań jest dość gładka. Nie pojawia się żadna z kwestii, których dotyczyły potem kontrowersje podczas ostrej kampanii wyborczej – choćby wykształcenie Kwaśniewskiego. Większe wrażenie od treści robi zbiór fotografii rozpoczęty zestawem zdjęć niemowlęcych z podpisem: „Ośmiomiesięczny Olek z psem Psotką".

Reklama
Reklama

Wedle tego samego sznytu i rękami tych samych autorów Kwaśniewski wydał swą drugą książkę „Pójdźmy dalej", gdy pięć lat później starał się o reelekcję. Na jej okładce znalazł się tak dziś symboliczny prezydencki żyrandol oraz karta kier, na której Kwaśniewski jest królem, jego małżonka zaś – damą. Ta książka jest ciekawsza, bo relacjonując pierwszą kadencję, Kwaśniewski wypowiada prognozy, z których część się dziś spełniła – choćby dotyczące zagrożeń ze strony Władimira Putina i kłopotów na Ukrainie.

Kwaśniewskiemu książki pomogły. Podobnie było z Leszkiem Millerem, który przed wyborami w 2001 r. (wyniosły go na stanowisko premiera), stał się bohaterem dwóch książek: wywiadu rzeki „Dogońmy Europę" oraz eseju publicysty „Polityki" Ludwika Stommy pod oryginalnym tytułem „Leszek Miller".

Ta druga książka to specyficzna salonowo-przaśna hagiografia. O Millerze pracującym jako robotnik i uczącym się w wieczorowym technikum: „W wulgarnym skrócie zapierdalanie od świtu do zmierzchu". O mętnej sprawie kradzieży stabilizatora w fabryce: „Leszek nie był bezpośrednio zamieszany, jednak co wiedział, to wiedział. I nie sypnął (...). Doprawdy swojechłopstwo Millera nie jest upozorowane". O pamiętnikach Anastazji Potockiej, która opisywała seksualne podboje wśród posłów: „Wszyscy jej partnerzy wypadają bladziutko, z wyjątkiem Millera właśnie, który wyrasta na prawdziwego demona seksu. Jak wiadomo, żaden naród nie lubi władców cherlawych i impotenckich. Jurność przedstawiciela jest jurnością społeczeństwa, jego siła – ich siłą".

Mniej politycznego szczęścia od Millera miał kandydat PO na premiera w 2005 r. – Jan Rokita. Przed wyborami wyszedł wywiad rzeka „Alfabet Rokity", zapis rozmów z dziennikarzami Michałem Karnowskim i Piotrem Zarembą. Sążnista publikacja kompleksowo prezentowała drogę życiową polityka z Krakowa, który szykował się do kierowania rządem PO–PiS po wyborach w 2005 r. Tyle tylko, że Platforma wybory przegrała i Rokita premierem nie został.

Szczęścia nie miał także ówczesny partyjny szef Rokity Donald Tusk, który startował równolegle na prezydenta. Wydał wówczas wzniosły – i nieco nudnawy – manifest polityczny „Solidarność i duma". Poza treścią, która miała pokazywać niezbyt popularnego jeszcze wówczas Tuska jako kandydata godnego prezydentury, publikacja miała jeszcze jeden cel. Chodziło o dodatkową promocję z ominięciem przepisów wyborczych. W całym kraju zawisły billboardy promujące książkę, a w praktyce – Tuska.

Tę akcję zorganizowało wydawnictwo Janusza Palikota, które książkę opublikowało. „Zwiększyliśmy celowo budżet na promocję. Po pierwsze, dlatego że byłem Donaldem zafascynowany. Po drugie, dlatego że można było też liczyć, iż ta książka się naprawdę sprzeda. W rzeczywistości się nie sprzedała, ale z pewnością jemu przyniosła zyski, to był marketing jego osoby" – wspominał potem Palikot w wydanej w 2011 r. przedwyborczej książce „Kulisy Platformy". Mimo to Tusk wyborów prezydenckich nie wygrał.

Reklama
Reklama

Zapytaliśmy Kancelarię Prezydenta, czy Bronisław Komorowski – tak jak dekadę temu Tusk – będzie się angażował w promocję swej wyborczej książki. Otrzymaliśmy odpowiedź, że zajmuje się tym wydawnictwo. A ono nie odpowiedziało na naszą prośbę o kontakt.

Bez względu jednak na to, czy twarz Komorowskiego zawiśnie w kampanii na plakatach promujących książkę, to na wielką sprzedaż także nie ma co liczyć. W internetowych księgarniach jeszcze przed premierą cena prezydenckiej autobiografii spadła z 32 do 27,20 zł.

Jarosław Kaczyński, "Polska naszych marzeń", Lublin 2011

Bronisław Komorowski, "Zwykły polski los", Warszawa 2015

Kwaśniewski: „Nie lubię tracić czasu", Łódź 1995

Policja
Nietykalna sierżant „Doris”. Drugie życie tajnej policjantki
Kraj
Ponad 1000 kandydatów do szkół doktorskich UW. Jakie dyscypliny wybierali?
Kraj
Zaskakujące losy ikon z zamku Czocha. Skąd się wzięły w Olsztynie?
Kraj
Są wyniki rekrytacji na SGGW. Uczelnia będzie walczyć z rezygnacjami ze studiów
Patronat Rzeczpospolitej
Dni Konia Arabskiego 2025 – pasja, tradycja i przyszłość
Reklama
Reklama