Reklama

Ciemny lud tego nie kupił

Kandydata Platformy Obywatelskiej zgubiło uznanie Polaków za stado baranów.

Aktualizacja: 27.05.2015 22:04 Publikacja: 26.05.2015 20:56

Polacy stali się wewnątrzsterowni, a więc odporni na prymitywne sztuczki propagandowe sztabu Bronisł

Polacy stali się wewnątrzsterowni, a więc odporni na prymitywne sztuczki propagandowe sztabu Bronisława Komorowskiego – twierdzi publicysta

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

Jak wiadomo, generałowie zawsze przygotowują się do minionych wojen. Tak właśnie zachowała się Platforma Obywatelska przed wyborami prezydenckimi. Jej liderzy, doradcy i sztabowcy uznali, że wystarczy kilka sprawdzonych w poprzednich kampaniach prostych sztuczek socjotechnicznych, aby odwrócić wynik głosowania po przegranej I turze.

Rozbite szkło sufitu

Pierwszą błędną teorią było uznanie, że młodzi nie będą głosować na PiS, bo to partia kojarząca się z „wiochą i żenadą". Tymczasem to młody, gładki i energiczny Andrzej Duda jawił się jako człowiek nowoczesny, przy nim „wujek Bronek" był uosobieniem wszystkiego, co kompromitujące. Błędy ortograficzne, wchodzenie z butami na podest w japońskim parlamencie, pokrzykiwanie do gen. Stanisława Kozieja: „Chodź, szogunie!", wygrażanie pięściami i złorzeczenie przeciwnikom – wszystko to spowodowało, że Bronisław Komorowski wydał się młodym kimś równie obleśnym jak kiedyś Jarosław Kaczyński.

Drugim niewłaściwym założeniem było uznanie, że Bronisławowi Komorowskiemu sprzyjać będzie wysoka frekwencja. Postawiono tezę, że Andrzej Duda jako kandydat PiS nie będzie miał szans zdobyć więcej głosów niż zazwyczaj jego partia ograniczona przez słynny „szklany sufit". Ta teoria także okazałą się błędna: wkurzenie bylejakością rządów PO okazało się znacznie potężniejsze niż obawa przed rządami PiS. A może nawet inaczej: na tle rządów Platformy (też wchodzą do domów o 6 nad ranem, podsłuchują znacznie więcej niż poprzednicy, a korupcji zwalczyć nie potrafią...) czasy władzy pisowskiej jawią się jako zupełnie przyzwoite i znośne.

Trzeci błąd jest efektem popełnienia poprzedniego. Przyjęto, że wystarczy wrócić do konfrontacyjnej retoryki antypisowskiej, aby zniechęcić Polaków do Andrzeja Dudy. Uważano, że jeśli po raz kolejny „poszczuje się" kandydata PiS „zaprzyjaźnionymi telewizjami" (jak kiedyś uroczo to określił Andrzej Wajda), to wyborcy natychmiast poczują do niego obrzydzenie. Miało to zadziałać jak wciśnięcie na pilocie przycisku, po którym następuje wzmożenie antyprawicowej aktywności.

Nieoczekiwanie jednak okazało się, że ten mechanizm już nie działa. Że prasowe, telewizyjne i celebryckie autorytety, choćby nie wiem jak się wysilały, nie urobią większości. Polacy stali się bardziej odporni na tego typu prostacką propagandę, stali się asertywni, wewnątrzsterowni. Najwyraźniej wzmagające społeczną nienawiść baterie w pilocie się wyczerpały.

Reklama
Reklama

Antysemityzm jak brzytwa

Zabawna była podjęta przez „Newsweek" Tomasza Lisa próba zniechęcenia elektoratu do Andrzeja Dudy. Otóż najsłynniejszy polski dziennikarz chyba sam uwierzył w to, co pisze w swoich komentarzach: że prawica = antysemityzm. Usiłował więc w oczach prawicowych wyborców pogrążyć kandydata PiS, przywołując żydowskie pochodzenie jego żony. Jeśli oceniać to w kategoriach zagrania propagandowego – było to chwytanie się brzytwy przez tonącego. W tym przypadku – zacytujmy Leca – tonący brzydko się chwytał. A przy okazji padł kolejny mit: „antysemickich" ponoć wyborców Dudy raczej nie zniechęciła informacja, że jego żona pochodzi z narodu wybranego.

To dobra okazja, aby wspomnieć o dwóch debatach prezydenckich. Pisałem już w internetowym komentarzu po drugiej debacie o pytaniach wybranych przez Monikę Olejnik (dla obu kandydatów takich samych) – z których każde doskonale współbrzmiało z przesłaniem wyborczym Bronisława Komorowskiego. Ważniejszy jednak chyba jest błąd, jaki tkwi w samym założeniu sztabu kandydata PO, że przy okazji debaty dojdzie do zderzenia mądrości i doświadczenia głowy państwa z niedojrzałością i awanturnictwem mało znanego europosła. Wyszło odwrotnie. To Komorowski kipiał złością i agresją, a Duda odpowiadał ironicznie i błyskotliwie.

Zdaniem wielu komentatorów kandydat PiS z kretesem przegrał obie debaty. Ostatecznie Duda jednak zdobył więcej głosów od Komorowskiego. Czy więc debaty nie miały znaczenia? Ależ oczywiście, że miały, to one uratowały zwycięstwo Dudzie, tracącemu przed drugą turą wyborów.

Dlaczego w takim razie wielu politycznych komentatorów nieprawidłowo oceniło telewizyjne dyskusje pretendentów? Jak to możliwe? Mam dwie odpowiedzi.

Belwederskie antyszambry

Jedna dotyczy dziennikarzy, którzy mają dobrą wolę i chcą zachować obiektywizm, ale miotają nimi ich własne poglądy. W ich przypadku to był klasyczny przykład tego, co Anglicy nazywają wishful thinking, a my za Melchiorem Wańkowiczem określamy jako chciejstwo. Komentatorzy, którzy pragnęli zwycięstwa Bronisława Komorowskiego, tak bardzo chcieli widzieć jego sukces w debatach, że go zobaczyli.

Równocześnie bezwiednie zamykali oczy na słabości obecnego prezydenta. Nie dostrzegali ani jego nerwowości i agresji, ani tego, że używane przez niego argumenty zazwyczaj rankiem następnego dnia po debacie były demaskowane jako manipulacje i kłamstwa (najlepszy przykład to sprawa blokowania etatu).

Reklama
Reklama

Druga odpowiedź dotyczy dziennikarzy niepróbujących nawet skrywać, którego z kandydatów popierają. Nie jest tajemnicą, że istnieje w Polsce duża grupa wpływowych żurnalistów, którzy – choć formalnie bezpartyjni – faktycznie pełnili funkcję członków sztabów wyborczych Bronisława Komorowskiego. Oni wskazywali go jako zwycięzcę debaty po to, aby wywrzeć podobne wrażenie na wyborcach. Nic dziwnego: przez ostatnie lata antyszambrowali w Belwederze lub w Kancelarii Premiera, uczestnicząc w mniej i bardziej formalnych politycznych naradach. Jedni pewnie licząc na stanowiska i inne profity, drudzy może całkiem altruistycznie, po prostu – dla większej chwały Platformy. W noc wyborczą – szczególnie po pierwszej turze – wystarczyło na ekranach telewizorów spojrzeć w ich twarze, aby dostrzec zaskoczenie, zawód, „bul".

Tu dygresja: oczywiście warto pamiętać, że problem, jakim jest „plemienność" polskich dziennikarzy, dotyczy także prawicy. Słyszałem już kilka barwnych opowieści o suto zakrapianych imprezach w powyborczą noc, w których uczestniczyli znani publicyści i reporterzy niechętni Bronisławowi Komorowskiemu. A także o redakcjach prawicowych pism, w których po weekendzie strzelały korki od szampana. Teraz pewnie oni będą wydeptywać ścieżki w Pałacu Prezydenckim. Tyle że akurat wpływ tych dziennikarzy na niezdecydowanych wyborców był i jest niewielki – oni jedynie przekonują przekonanych.

Poza Kościołem jest prawica

Podejrzewam, że sztab odchodzącego już prezydenta popełnił jeszcze jeden błąd. Oczekiwał, że Andrzej Duda zgodnie z tradycją polskiej prawicy będzie jasno odwoływał się do chrześcijańskich wartości, a także że otrzyma jasne poparcie Kościoła. Tymczasem Duda deklaracji wyznaniowych unikał. W tej sytuacji przypuszczony na niego atak światopoglądowy (oskarżenie, że kiedyś był przeciwnikiem in vitro) był jak strzał kulą w płot.

Co więcej, kandydat PiS wygrał praktycznie bez wsparcia Kościoła. Episkopat nie tylko nie wydał oświadczenia wspierającego prawicowego pretendenta, ale nawet przed drugą turą niektórzy biskupi krytykowali wypowiedzi Dudy.

A propos Kościoła: od lat powszechne było przekonanie, że do urn w dniu głosowania w odpowiednich godzinach idą konkretne fale wyborców. Najpierw fala przedpołudniowa, czyli staruszki po mszy świętej oddające głos na prawicę. I pierwsze exit polls (a dziennikarze przekazują sobie systematycznie ich wyniki, pomimo ciszy wyborczej) zazwyczaj potwierdzały przewagę kandydatów prawicowych koło południa. Druga fala, poobiednia i przedwieczorna, to masy lemingów wracających z weekendowych wojaży i głosujących na partie liberalno-lewicowe – dotąd exit polls potwierdzały także tę prawidłowość. Trzecia fala, wieczorna, nieco skromniejsza, to znów elektorat „pokościółkowy", nieco równoważący falę lemingów.

Tymczasem w tych wyborach zjawisko „fali wyborczych" było niemalże niewidoczne. Andrzej Duda utrzymywał podobną kilkuprocentową przewagę bez względu na porę dnia. Tak jakby owe wykoncypowane przez fachowców „grupy społeczne" straciły swoje charakterystyczne cechy polityczne.

Reklama
Reklama

Platformę Obywatelską w tej kampanii (ale też w ciągu ostatnich dziesięciu lat rządów) zawiodło „szkiełko i oko": potraktowanie nauk humanistycznych – socjologii i psychologii społecznej – jak zasad mechaniki. Bronisław Komorowski i jego akolici uznali, że społeczeństwo to tylko „socjologiczna masa", do której wystarczy przyłożyć w pewnym punkcie propagandową siłę, aby nadać jej polityczne przyspieszenie. Czyli – mówiąc wprost – że Polacy to stado baranów, którymi da się łatwo sterować. Jeśli przestają kochać PO, to wystarczy postraszyć ich PiS-em i omamić polityką „ciepłej wody". A ciemny lud to kupi.

Tym razem nie kupił.

Policja
Nietykalna sierżant „Doris”. Drugie życie tajnej policjantki
Warszawa
Kolejne dziesiątki milionów w remont Sali Kongresowej. Termin otwarcia się oddala
Kraj
Czeski RegioJet wycofuje się z przyznanych połączeń. Warszawa najbardziej dotknięta decyzją
Kraj
Warszawiacy zapłacą więcej za wywóz śmieci. „To zwykły powrót do starych stawek”
Kraj
Zielone światło dla polskiej elektrowni jądrowej i trzęsienie ziemi w PGE
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama