Marek Marzec kupił kuter, który po remoncie był wart – jego zdaniem – kilkanaście milionów złotych. – Chciałem się rozwinąć. Mieć większą flotę, więcej zarabiać. Większa jednostka to większe możliwości – mówi mężczyzna. – Któregoś dnia przychodzę do stoczni i kutra nie ma. Ukradli – dodaje.
Okazało się, że stocznia upadła, wkroczył syndyk, który sprzedał wszystko, co znajdowało się na jej terenie, łącznie z kutrem Marca. Po 14 latach sąd przyznał rację Marcowi, ale syndyk i sędzia nie ponieśli żadnych konsekwencji, ponieważ mieli... zbyt małe doświadczenie. Mężczyzna domagał się odszkodowania, ale sąd odmówił, wyjaśniając, że nie jest instytucją charytatywną.
Sąd i syndyk nie sprawdzili, że kuter jest własnością Marca, choć wystarczyło przeczytać ogólnodostępny rejestr. – W Izbie Morskiej w Szczecinie do tej pory figuruje, że jest to mój statek – mówi Marzec. – Czuję się okradziony. Sąd ze mnie zrobił durnia. Zostałem z niczym. Sąd widocznie uznał, że wystarczy mi satysfakcja – dodaje. Gdy zaczął upominać się o swoje, pozwał go syndyk, który domagał się zapłaty za... bezumowne przechowywanie kutra na terenie stoczni.