W zapowiedziach Lecha Wałęsy, że pozwie historyków, autorów książki o jego przeszłości i relacji z SB, jest więcej fajerwerków niż rzeczywistego dla nich zagrożenia.
Zacznijmy od tego, że mówienie o zapłacie 20 mln zł, a nawet zażądanie jej w pozwie, nic nie kosztuje. Równie dobrze można zażądać 20 mld, i tak najwyższy dołączany do pozwu wpis sądowy może wynieść 100 tys. zł. Teoretycznie sąd może zasądzić takie pieniądze, ale nawet w najgłośniejszych procesach o ochronę dobrego imienia zadośćuczynienia wynoszą kilkadziesiąt tysięcy złotych. Jednym z najmocniejszych argumentów za ich miarkowaniem jest to, że za utratę zdrowia, ręki czy nogi ofiary nie dostają więcej.
W najgłośniejszej sprawie o ochronę dobrego imienia: za sugestię, że Aleksander Kwaśniewski spędzał wakacje z oficerem KGB Ałganowem, sądy nakazały dziennikarzom przeproszenie prezydenta, ale z żądanych 2,5 mln zł nie zasądziły nawet złotówki.
To prawda, że w takich sprawach satysfakcja moralna (przeprosiny) mają pierwszorzędne znaczenie. Ale Wałęsa także tu nie ma gwarantowanej wygranej, nawet gdyby miał rację. Wałęsa powie, że zarzuty naruszają jego dobre imię – i tego nie musi nawet dowodzić. Co powiedzą historycy? – Tu są dokumenty, zachowaliśmy zasady nauki. Być może ktoś inny mógłby zrobić to lepiej – proszę, droga otwarta.
Adwokaci Wałęsy mogą zarzucać im: trzeba było pytać byłego prezydenta o to, o tamto, o wszystkie stawiane mu zarzuty, żeby się ustosunkował. Ale czy on chciał o tym wszystkim rozmawiać, czy od bohatera publikacji ma zależeć, czy się ona ukaże? Oczywiście, nie.