Naprawdę, nie na niby. Polską rządzi ponad 700-tysięczna bezgłowa armia urzędników. Ci, których głowy widzimy w telewizji: premier, ministrowie, wojewodowie, starostowie, dyrektorzy i naczelnicy są rządzeni przez aparat, który tylko nominalnie jest ich aparatem.
Każdy polityk rządowy czy samorządowy, który obejmuje władzę, natychmiast zostaje poddany „obróbce", której nie zna żaden szef firmy. Dostaje grafik najbliższych wizyt i spis palących spraw. Aparat zaraża liderów chorobą bieżączki. Najpierw bronią się. Nie wszyscy, oczywiście. Powtarzają mediom deklaracje i cele programu. Ale nieuchronnie wciąga ich wir codzienności i bagno procedur. Od 30 lat z tą samą nieuchronnością.
120 tys. urzędników rządowych, ponad ćwierć miliona samorządowych, niemal 400 tys. w pozostałych jednostkach administracji publicznej ma swoje wypracowane od dziesięcioleci substandardy działania. Tłumią one skutecznie myślenie o celach strategicznych. Ta szkoła działania jest powtórką z lekcji, którą przerabiamy od podstawówki. Zero krytycznego myślenia, zero komunikacji, zero kooperacji, zero kreatywności.
Czterem K mówimy nie!
Co innego – na szkoleniach. Ale w praktyce – jak u Dostojewskiego: „Człowiek jest podatnym zwierzęciem, istotą, która potrafi przyzwyczaić się do wszystkiego".
Pewnie nie zdobyłbym się na napisanie tego tekstu, gdyby nie lektura „Państwa teoretycznego" Bartłomieja Sienkiewicza, inteligentnego analityka, który rozbił sobie głowę jako polityk. Autor uczciwie, jak na polityka stwierdza, że słowa dezawuujące państwo, które rzucił u „Sowy i Przyjaciół" nie przystoją ministrowi. W dodatku Sienkiewicz ma świadomość, że minister spraw wewnętrznych nie powinien dać się podsłuchać, zaś prawdziwym blamażem było to, że jego własne służby nie potrafiły odkryć, kto tym sterował.