Rafał Kalukin „Gazeta Wyborcza”: „Pomysł tej debaty od początku był chybiony. Co powiedziałby stoczniowcom z "Solidarności" premier Tusk? Że rząd nie ma już instrumentów do ratowania upadającego prywatnego zakładu. Kiedyś, owszem, miał. Ale nie ten rząd, który dziś rządzi, tylko poprzedni, PiS-owski. I jeszcze pewnie kilka wcześniejszych. Z debaty o losach legendarnej kolebki Donald Tusk łatwo zdołałby uczynić forum krytyki przeciwników politycznych. A ponieważ na jego korzyść przemawiałaby większość argumentów, okazałby się zwycięzcą debaty. W czasie kampanii wyborczej - jak znalazł. Przyszłoby to Tuskowi tym łatwiej, że zamiast Jarosława Kaczyńskiego - właściwego partnera do takiej rozmowy - miałby naprzeciwko siebie związkowców z "S", którzy siłą rzeczy musieliby wejść w rolę obrońcy poprzedniej ekipy. Czarno na białym potwierdziłoby się, że stoczniowa "S" chodzi na partyjnym pasku. Nie jest to stemplem wiarygodności związku. (...) Debata Tuska z Jarosławem Kaczyńskim, choćby i o Stoczni, ale w uczciwie zarysowanym kontekście kampanii wyborczej? Można i tak. Najlepiej jednak zostawić Stocznię Gdańsk w spokoju i pozwolić ludziom rzeczywiście władnym w spokoju ratować to, co jeszcze da się uratować. Bo miejsce, w którym narodziła się polska wolność, nie zasłużyło sobie na los nieboszczyka, nad którego grobem odprawiane są demagogiczne egzorcyzmy”.
Andrzej Godlewski „Polska”: „Premier, dwóch związkowców i pięć pustych krzeseł - to znak, że Polacy tracą chęć i umiejętność dialogu. A przecież w 1980 r. stoczniowcy potrafili rozmawiać z ludźmi, którzy budowali w Polsce komunizm. W 1989 r. Solidarność porozumiała się z tymi, którzy wprowadzili stan wojenny i "stali tam, gdzie stało ZOMO". (...)Szkoda, że Donald Tusk nie ustąpił przedstawicielom Solidarności i OPZZ w żadnym z technicznych szczegółów. Wówczas nie mieliby żadnego pretekstu do bojkotu debaty. Premier nie musiał przecież pełnić podwójnej roli głównego uczestnika i moderatora dyskusji. Gdyby zrezygnował z tej ostatniej funkcji i tak poradziłby sobie ze związkowcami, a w oczach widzów zyskałby na wiarygodności. Jednak największymi przegranymi wczorajszej debaty są ci, którzy w niej nie uczestniczyli. Gdyby stoczniowa Solidarność odważyła się na dialog, usłyszałaby deklaracje premiera o tym, że ich zakład wcale nie jest skazany na upadek. (...)Pracownicy Stoczni Gdańskiej mieli wyjątkową okazję, by znowu stać się wzorem dla reszty kraju. Tym razem jako dobry przykład, jak władza, związki zawodowe i prywatny właściciel szukają rozwiązań, by przetrwać okres dekoniunktury i znaleźć ścieżki rozwoju. Szkoda, że Solidarność - związek, z którego chcemy być dumni przed całą Europą - nie chciała, by tak się stało.
Piotr Zaremba „Dziennik”: „Nie miejmy złudzeń: Polacy nie wsłuchiwali się w debatę premiera ze stoczniowcami. Liczyło się wrażenie. A ono nie było dobre. Donald Tusk zdominował elokwencja dwóch wystraszonych przedstawicieli mniejszych związków zawodowych. Zdominował a przecież nie odniósł zwycięstwa. Nie mówił od rzeczy. Tyle, ze sytuacja była dla niego zbyt komfortowa. Ten spektakl nie służył niczemu. Ani nie uspokoił radykalizmu niereprezentowanej przed kamerami większości załogi. Ani nawet nie zadowolił samego premiera, nawet jeśli nie musiał użerać się z Karolem Guzikiewiczem (...) Wolałbym w niemal 20. rocznice końca komunizmu, który w Polsce został wymuszony przez niezależny ruch związkowy, choćby pozory dialogu, zamiast ich braku. Rozmowę, nawet beznadziejną, zamiast marketingu. Dlatego szef rządu powinien pojechać o 19 pod bramę stoczni do prawdziwych liderów buntu, nawet jeśli go drażnią, a nie ograniczać się do spotkania o 20 z bezradnymi statystami”
Tyle publicyści inni gazet. Jakoś chyba nikt nie ma przekonania, że w całym tym zamieszaniu komukolwiek chodziło o Stocznię.