Nic więc dziwnego, że najwyższa inflacja od 10 lat to temat przewodni dzisiejszych gazet codziennych – z „Dziennikiem", „Gazetą Wyborczą" i „Rzeczpospolitą" na czele. A przypadłością inflacji, jak wiadomo, jest pożeranie. Pożera płace, oszczędności, a pod pozorem marnych kilku procent wyżera też zawartość portfeli.
Odrzucając przytłaczający ciężar dumy i honoru narodowego trzeba przyznać, że w skali społecznej inflacja to problem dużo ważniejszy niż to, czy autostrada z Łodzi do Warszawy będzie przejezdna w 2012 czy 2013 r. Wstyd wstydem, ale jeśli jedna czwarta wydatków Polaków pochłania żywność, która napędza inflację – mamy problem raczej natury egzystencjonalnej. Tym bardziej, że z zatrudnieniem też u nas nie najlepiej. Nawet jeśli bezrobocie mamy dęte przez osoby starające się jedynie o to, by pracując na czarno miały opłacane składki zdrowotne, to wciąż w Polsce na jednego pracującego przypada jedna osoba w wieku produkcyjnym, która nie pracuje.
Na wysoką inflację niewiele poradzimy. Czynniki, które ją wywindowały są zewnętrzne. Większość państw, które mają otwartą gospodarkę i uwolniony kurs walutowy boryka się z tym samym problemem. Jeśli mamy więc tylko arsenał półśrodków w walce z inflacją, priorytetem powinna być więc aktywizacja „fałszywych" bezrobotnych. Paradoksalnie przez pobudzanie wzrostu może to też pomóc w walce ze skutkami inflacji – poprzez szybszy wzrost płac czy choćby niwelowanie efektów podnoszenia stóp procentowych.
Wiele patologii polskiego rynku pracy doskonale widać z raportu „Bilans kapitału ludzkiego w Polsce", którego analizą zajęła się „Rzeczpospolita" w tekście - „Mądrze zwalczać bezrobocie".
Wynika z niego, że pomimo 12 proc. stopy bezrobocia, aż 75 proc. polskich firm ma kłopoty ze znalezieniem pracowników, a za bezrobotnych uważa się o połowę mniej osób niż są zarejestrowani w urzędach pracy. Są województwa, w których 15 proc. „oficjalnych" bezrobotnych pracowało na czarno.