Ludzie CIA, którzy nawiązali z nami pierwszy kontakt na początku lat 90., zażądali nawet spotkania ze mną. Doszło do niego w Magdalence. Oficerem nawiązującym kontakt był ten, który kilka lat wcześniej był wśród eskortujących mnie ze Stanów do punktu wymiany w Berlinie. W obecności szefostwa naszego wywiadu pochwalili profesjonalizm mojej operacji. „Zatargi" miałem z FBI, czyli, jak mówili oficerowie CIA, z ludźmi z „biura".
Zanim doszło do ocieplenia stosunków, nie było obaw, że Amerykanie zrobią czystkę w służbach?
Spodziewałem się, że będę wyrzucony. Tym bardziej że do szefów UOP zgłosił się przedstawiciel jednej z demokratycznych służb i przyniósł kartkę z nazwiskami oficerów do natychmiastowego wyrzucenia. Byłem na czele tej listy.
Służby amerykańskie jakoś sprawdzały waszą lojalność?
Mieli dobre źródła w Polsce oraz szacunek dla pracy polskiego wywiadu. Wierzyli nam. Nie mieli też powodów do narzekań.
Jak pan patrzył wtedy na postulaty lustracji?
Lustracja osób zaangażowanych w pracę w służbach to pewnie w takich burzliwych czasach rzecz normalna. Co innego sprawa ochrony źródeł osobowych. Lepiej jest, gdy w tej drugiej sprawie postępuje się tak jak Anglicy, czyli trzyma się dokumenty przez określony czas pod zamknięciem. Wywiad musi chronić swoje źródła niezależnie od tego, kto jest aktualnie u władzy.
W UOP zawrzało 4 czerwca 1992 r., gdy w Sejmie pojawiła się „lista agentów"?
To dla wszystkich było bardzo burzliwe wydarzenie. Nie powinno się ujawniać nazwisk agentów, nawet po latach. Oczywiście, nie należy zapominać, że władza i decyzje leżą po stronie polityków.
Zasłynął pan, gdy wskazał pan na urzędującego premiera Józefa Oleksego jako agenta rosyjskiego wywiadu.
To nie służby ujawniły tę informację. Proszę przypomnieć sobie wystąpienie premiera w telewizji. Był pierwszym, który mówił na ten temat. Służby broniły interesów państwa. Niefortunne było to, że władza znalazła się wówczas w rękach jednej formacji.
Może pan nie miał racji. Bałby się pan wrócić teraz do Polski, gdyby za Oleksym rzeczywiście stali Rosjanie.
A może jednak miałem. Nie było mnie w Polsce prawie ?18 lat. Powody wyjazdu opisałem w „Rosyjskiej ruletce". Przyjechałem do Polski na prośbę wydawcy.
Nie pytał pan ludzi służb, czy będzie bezpieczny?
O zagrożeniu wspominał mi wiele lat temu były dostojnik służb wojskowych. Nawet podkreślał, że nie żartuje.
W ostatniej książce „Krwawiąca granica" pisze pan o wywiadzie II RP. Był lepszy od tego, który zbudowaliśmy po 1989 r.?
Z punktu widzenia procedur lepiej poradziliśmy sobie w III RP. W 1930 r., po 12 latach istnienia suwerennego państwa i jego służb, trzeba było wysłać pismo, żeby powiadomić oficerów udających się na tajne operacje w delikatnych rejonach, że nie powinni mieć ze sobą w kieszeniach tajnych dokumentów.
—rozmawiał Paweł Majewski
Bohater w PRl, Banita w III RP
Marian Zacharski był jednym z najsłynniejszych funkcjonariuszy Departamentu I MSW (część Służby Bezpieczeństwa), czyli komunistycznego wywiadu. W 1981 r. został aresztowany w USA i skazany na dożywocie za szpiegostwo. Działając pod przykrywką pracownika centrali handlu zagranicznego Metalexport, od pracownika jednej z amerykańskich firm zbrojeniowych pozyskał m.in. dokumentację rakiet typu Hawk, systemów radarowych bombowca dalekiego zasięgu, samolotów myśliwskich i sonarów okrętów atomowych.
W 1985 r. został wymieniony wraz z dwiema innymi osobami za 25 osób więzionych w bloku wschodnim. Potem zrobił karierę w Peweksie, pozostając w służbach. W III RP trafił do Urzędu Ochrony Państwa. Miał zwerbować funkcjonariusza rosyjskich służb Władimira Ałganowa i dowiedzieć się od niego o agencie o pseudonimie Olin. Zacharski twierdzi, że był nim premier Józef Oleksy, czego dochodzenie nie potwierdziło.
W 1996 r. wyjechał z kraju (jak twierdzi, zmuszono go do tego), mieszka w Szwajcarii. Od 2009 r. wydaje książki wspomnieniowe ?o pracy w służbach. —pmaj