Porozumienie górnicze i zbliżające się wybory zachęcają związki zawodowe do walki o więcej. NSZZ „Solidarność", OPZZ i Forum Związków Zawodowych domaga się pilnego spotkania z premier Ewą Kopacz i rozpoczęcia negocjacji w sprawie wieku emerytalnego, tzw. umów śmieciowych, elastycznego czasu pracy.
Oczekują także rozmów dotyczących restrukturyzacji w branżach w trudnej sytuacji, tj. w kolejowej, energetycznej i pocztowej. Związkowcy grożą także, że jeśli szefowa rządu się z nimi nie spotka „przeniosą dialog na ulicę". Najazdem na stolicę straszą także rolnicy.
Z kolei na spotkaniu związkowców, pracodawców i przedstawicieli rządu, które miało miejsce w poniedziałek wieczorem, minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz zobowiązał się, że w ciągu dwóch tygodni resort przygotuje projekt ustawy o Radzie Dialogu Społecznego, która ma zastąpić niedziałającą od niemal dwóch lat Komisję Trójstronną (o szczegółach „Rzeczpospolita" pisała we wtorek).
Rozpoczynający się właśnie festiwal żądań świadczy niewątpliwie o jednym – związki zawodowe po zwycięstwie na Śląsku nabrały wiatru w żagle. Wydaje im się, ugrać mogą wszystko. Jednak eksperci, z którymi rozmawialiśmy, są przekonani, że to, co robią związkowcy, to zwykłe prężenie muskułów. Bo tak niewiele mogą zrobić.
– Jedyne, co mogą związkowcy, to są w stanie politycznie zaszkodzić politykom Platformy. I myślę raczej o skali mikro, że wyborcy nie zagłosują na konkretne osoby, przeciwko którym skierowana zostanie negatywna kampania związkowców, bo zaszły im za skórę, a nie zdecydują o jej ew. przegranej w wyborach. W skali ogólnopolskiej nic nie zrobią, bo są zbyt słabe, by poderwać ludzi do strajku generalnego – mówi politolog Rafał Chwedoruk.