Politolog wskazał przynajmniej trzy istotne problemy: (1) sam proces układania list (z punktu widzenia wyborcy nieprzejrzysty, z punktu widzenia partii prowokujący wewnętrzne konflikty), (2) zbyt dużą wielkość okręgu (względem możliwości poznania kandydata przez społeczność lokalną) oraz (3) nadmierne uzależnienie posłów od lidera partii [w myśl zasady bierny, mierny, ale wierny – przyp. mój].
O ile jednak diagnoza wydaje się słuszna, o tyle poważne wątpliwości budzi proponowana terapia w formie wprowadzenia w Polsce „spersonalizowanej" ordynacji proporcjonalnej na wzór niemiecki (względnie nowozelandzki), zwanej także ordynacją mieszaną.
W systemie niemieckim blisko połowa posłów wybierana jest w okręgach jednomandatowych, natomiast druga połowa trafia do Bundestagu z list krajowych, tak aby ostateczny podział mandatów był proporcjonalny do uzyskanych głosów. Czy rzeczywiście model ten rozwiązuje problemy wskazane przez Jarosława Flisa?
Być może niemiecka ordynacja ułatwia zadanie partiom, gdyż działacze lokalni startujący w okręgach oraz protegowani kierownictwa partii umieszczeni na liście krajowej nie konkurują o te same miejsca na listach wyborczych. Jednak z punktu widzenia wyborcy, który nie ma wpływu na kolejność nazwisk na listach krajowych, sytuacja wcale nie jest bardziej przejrzysta, co zresztą podnoszą niemieccy krytycy tego rozwiązania.
Trudno się również dopatrywać w instytucji listy krajowej remedium na uzależnienie posłów od przywódców partyjnych.
Wreszcie wprowadzenie w Polsce systemu mieszanego na wzór niemiecki, przy utrzymaniu obecnej liczby posłów, oznaczałoby utworzenie okręgów przekraczających średnio dwukrotnie wielkość powiatu, którą sam dr Flis zdaje się uznawać za maksymalny obszar dla utrzymywania lokalnych więzi pomiędzy działaczami a społeczeństwem. Aby liczba okręgów pokrywała się z liczbą powiatów w „spersonalizowanej" ordynacji proporcjonalnej, musielibyśmy łącznie wybierać co najmniej 800 posłów.