Jeszcze dwa dalsze lata katechezę prowadziła wprawdzie starsza pani – ale już po godzinach lekcyjnych. Potem w ogóle wycofali religię. Natomiast z lat wcześniejszych zapamiętałem
i krzyże, i księdza katechetę Szmita – przypominającego Zagłobę, zawsze uśmiechniętego duchownego od św. Kazimierza z ul. Chełmskiej, do którego konfesjonału ustawiały się przed Wielkanocą najdłuższe kolejki uczniów. Podczas rekolekcji szkoła zawieszała zajęcia, mimo że był dopiero początek Wielkiego Tygodnia, a do Pierwszej Komunii Świętej szło się całymi klasami – chłopcy w granatowych marynarkach i krótkich spodenkach, dziewczynki na biało i w wianuszkach na głowie. Lekcje w szkole rozpoczynaliśmy i kończyliśmy modlitwą. Tak było w roku szkolnym 1953/1954, kiedy to aresztowali prymasa, a epoka stalinowska w bierutowskiej Polsce kwitła.
Krzyże zdjęto w mojej szkole za towarzysza Wiesława, który podobno walczył z „błędami i wypaczeniami" poprzedniej epoki. Właśnie wtedy opór społeczeństwa łamano szykanami wobec katechetów, nauczycieli i rodziców. Obrońców krzyży rozpędzano za pomocą gazów łzawiących i pałek ZOMO, jak to miało miejsce w Nowej Hucie i Złotorii. Apogeum konfrontacji władzy z Kościołem przypadło zaś na obchody tysiąclecia chrześcijaństwa w 1966 roku. O tym wszystkim dziś właśnie piszemy. Warto poznać lub przypomnieć sobie po półwieczu tamtą walkę z krzyżem...