Gdy rosyjska armia rozpoczęła inwazję na Ukrainę, Moskwa stawiała na uderzenie z północy na Kijów od strony Białorusi. Liczono, że zaopatrzenie nadejdzie drogą kolejową. I tu zaczęły się schody, bo na terenie Białorusi uaktywnili się „kolejowi dywersanci”, którzy zakłócili logistykę Rosjan.
W niedzielę „Washington Post” doszedł do wniosku, że białoruscy partyzanci „uniemożliwili szturm Kijowa”. Dziennik nazwał to nawet „drugą wojną kolejową”, nawiązując do partyzantki w czasach II wojny światowej. To dlatego miały się pojawić oczekujące na paliwo i inne zaopatrzenie wielokilometrowe kolumny rosyjskich czołgów i samochodów opancerzonych na północ od Kijowa, które w pierwszych tygodniach wojny obserwował świat.
Partyzantów kolejowych Mińsk traktuje jak terrorystów. Grozi im nawet 15 lat łagru
– Nie chcieliśmy, by ginęli rosyjscy albo białoruscy maszyniści. Wykorzystywaliśmy niekrwawy sposób, by ich powstrzymać – mówi cytowany przez „WP” Juryj Rawawy, działacz białoruskiego Ruchu Robotniczego, którzy zrzesza zbuntowanych robotników białoruskich zakładów po sfałszowanych wyborach prezydenckich 2020 roku. Obecnie jest w Warszawie i zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań „Rzeczpospolitej”. Mówi o „setkach” białoruskich partyzantów i twierdzi, że są wśród nich m.in. obecni i byli pracownicy białoruskich kolei.
– Dotychczas zniszczono trzynaście szaf sterowniczych, które odpowiadają za sygnalizację i sterowanie pociągami. Wszędzie zapala się czerwone światło i pociąg może się poruszać wyłącznie w trybie manualnym z prędkością 10–15 km na godzinę. W czasie wojny opóźnienie o kilka godzin czy nawet dobę ma ważne znaczenie – tłumaczy nasz rozmówca. – To ratowało ludzkie życie w Ukrainie, ale też życie Rosjan, którzy utknęli na kolei – dodaje.