Po trzech dniach walk między Armenią a Azerbejdżanem, które z Kremlem związane są silnymi, choć różnymi więzami, Rosja wciąż ogranicza się do rutynowych wezwań o przerwanie ognia. Niewiele jednak może zrobić wobec obu sąsiadów coraz bardziej samodzielnych politycznie. W dodatku Azerbejdżan, niebędący nawet w wojskowym sojuszu postsowieckiej Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB), rzuca ekonomiczne wyzwanie Moskwie, wypierając ją z tureckiego rynku energetycznego. Armenia zaś po objęciu rządów przez Nikola Paszyniana zaczęła dystansować się od Rosji, dotychczas swego głównego sojusznika. Przede wszystkim dlatego, że w zamian za bezpieczeństwo Moskwa domagała się prawa do głębokiej ingerencji w wewnętrzne sprawy kraju – polityczne i gospodarcze.
Wobec braku aktywnej polityki Kremla na Kaukazie Południowym dziurę tę wypełnia Turcja, zaczynając kolejny konflikt z Moskwą, po Syrii, Libii i Krymie (gdzie opowiada się po stronie Tatarów). Teraz widzimy, jak blisko Ankara i Baku współpracują już od dawna w dziedzinie wojskowej – dotychczas zazdrośnie strzeżonej w krajach postsowieckich przez Rosję. Turcja wraca więc częściowo do idei, które próbowała realizować w pierwszej połowie lat 90., ściśle współpracując z tureckojęzycznymi państwami Azji Środkowej. Wtedy przegrała rywalizację z Rosją. Dzisiaj jej polityczne ambicje nie sięgają (na razie?) poza Morze Kaspijskie, polem ponownego starcia z Moskwą staje się więc Zakaukazie.
Kreml, który ugrzązł w dwóch konfliktach z Zachodem – o otrucie Nawalnego i Białoruś – nie ma już siły na trzeci, z Turcją. Nie podejmuje na razie wyzwania. Z tego również powodu, że w jego interesie jest jak największe osłabienie obu zbyt samodzielnych wobec niego państw – Armenii i Azerbejdżanu. Gdy ich siły zaczną się wyczerpywać, zobaczymy, czy Ankara będzie gotowa wesprzeć Baku swoją regularną armią. A pojawienie się tureckich żołnierzy w regionie będzie nie do przyjęcia przez Rosję.