Zaraził się na Wschodzie. Tym razem dalekim. Dosięgnął go azjatycki wirus, ogarnęła tropikalna gorączka, poraziła zamorska infekcja. Znajomi dziennikarze opowiadali, że widząc jego stan, towarzysze usiłowali odwieść go od wystąpienia, ale poczucie obowiązku byłego prezydenta przeważyło. Nic nie pomogło wyprowadzenie na świeże powietrze i spacer. Inne otoczenie sprowadzić miało myśli Kwaśniewskiego na nowe tory i doprowadzić go do rezygnacji z ryzykowania swoim zdrowiem, a może, wierzyli towarzysze, spowoduje u niego zapomnienie o publicznej powinności. Nic nie pomogło. Były prezydent nie ograniczył nawet swojego wystąpienia do niezbędnego minimum, o co prosili go wierni współpracownicy. W całości ofiarował się LiD-owskiemu kolektywowi.
Kwarantanna potrzebna jest Kwaśniewskiemu. Problem w tym, że tropikalny wirus musi już szaleć w jego otoczeniu. Ze względu na częste i bliskie kontakty z pewnością zakazili się nim i wierny Kalisz, i urodziwy Olejniczak i dowcipny Borowski. Przeniknął organizmy nowych towarzyszy: Lityńskiego i Onyszkiewicza. I nie ma co kryć, z pewnością musiał dosięgnąć wręcz organicznie zintegrowany kolektyw LiD. W Szczecinie widać było już objawy zbiorowej choroby. Aby epidemia nie sięgnęła całości narodu, należy więc izolować zakażonych aż do ich pełnego wyleczenia. Miejmy nadzieję, że choroba nie jest śmiertelna.
Przy okazji wzrusza troska mediów o Jarosława Kaczyńskiego. Gdy okazało się, że Kwaśniewski zapadł na wschodnią przypadłość, dziennikarze troskać się zaczęli, czy nie zaraził premiera. Jakby to premier był najbliższym towarzyszem Kwaśniewskiego i obcował z nim najbardziej intymnie. Chciałbym uspokoić kolegów. Kaczyński może być podatny na różne choroby, ale na wschodni wirus Kwaśniewskiego jest odporny.