Chciałoby się powiedzieć: Platforma Obywatelska nie spodziewała się, że jako partia rządząca może mieć kłopoty ze służbą zdrowia. A powinna. Bo za to jej wszyscy płacimy.
Szefowa resortu zdrowia Ewa Kopacz jest jedynym - oprócz ministra sportu - członkiem rządu Tuska, który takie samo stanowisko pełnił w gabinecie cieni PO. Obecna minister przez ostatnie dwa lata była szefową Sejmowej Komisji Zdrowia. A jednak zachowuje się, jakby nie przewidziała, że polska służba zdrowia może mieć kłopoty. Jakby nie miała pomysłu, jak je rozwiązać.
Ostatni zaskakujący pomysł gabinetu Tuska to rezygnacja ze skierowania przez rząd do parlamentu czterech projektów ustaw zdrowotnych. Do Sejmu trafią one jako projekty poselskie. Ponoć chodzi tylko o to, aby przyspieszyć nad nimi prace.
Ale skoro tak, to dlaczego rząd po prostu nie skorzystał z szybkiej ścieżki legislacyjnej? Czy rzeczywiście budzące tak wielkie społeczne namiętności pomysły, jak choćby wprowadzenie ubezpieczeń dodatkowych czy podział świadczeń zdrowotnych na gwarantowane i niegwarantowane, nie powinny przechodzić zwykłych międzyresortowych i społecznych konsultacji? Czemu nie mają ich opiniować krajowi konsultanci medyczni - czyli najwybitniejsi doradcy rządu w dziedzinie medycyny? Dlaczego od razu - bez odpowiedniego przygotowania - mają wpaść w ręce posłów i stać się obiektem politycznych przetargów?
A skoro potrzebny jest tak wielki pośpiech przy ustawach ogólnych, systemowych, to dlaczego podobną ścieżką nie skierowano w grudniu interwencyjnej ustawy zmieniającej czas pracy lekarzy, której brak spowodował tyle kłopotów w szpitalach?