Okazuje się, że złamane obietnice, zawiedzione nadzieje i popełniane błędy nie uchodzą płazem, ale gdzieś się w ukryciu kumulują, aż cierpliwość wyborców nagle się wyczerpie.

Czy rządy Tuska dochodzą właśnie do tego samego przesilenia? Dotąd nie szkodziło mu nic. Ale ostatnie tygodnie przyniosły zbyt wiele błędów. Próba okazania stanowczości wobec powszechnie nielubianych działaczy PZPN skończyła się spektakularną kompromitacją, próba kolejnego przeczołgania prezydenta przerodziła się w żałosną groteskę. Nic nie pomogą lizusowskie zachwyty usłużnych propagandystów, że Tusk wreszcie powiedział prezydentowi "basta", w upokarzaniu głowy państwa PO przekroczyło wszelkie granice i Polacy są tym zniesmaczeni.

Tuskowi puszczają nerwy – odzywka "możesz sobie chcieć" może się stać tym samym, co niegdyś podawanie przez Wałęsę nogi Kwaśniewskiemu. Jeszcze gorsza w skutkach może się okazać decyzja, podjęta zapewne odruchowo, żeby, skoro Kaczyński chce okazać zatroskanie kryzysem, uprzeć się, iż żadnego kryzysu nie ma, jest tylko "nieodpowiedzialność" dziennikarzy i polityków opozycji robiących niepotrzebną panikę.

Polacy, którzy potracili oszczędności w funduszach inwestycyjnych, którym w połowie kupna mieszkania banki cofają kredyty i którzy z przerażeniem patrzą na szybujący kurs euro, zbyt dobrze pamiętają propagandę sukcesu, by rządowe zapewnienia, że jest dobrze i nic nie zagraża, nie budziły ich irytacji. Lekceważąca odmowa zajęcia się kryzysem może dla Tuska być tym, czym dla Cimoszewicza pamiętne "trzeba się było ubezpieczyć.