Gdy media ujawniły informację o skutkach zarządzenia NFZ niebezpiecznego dla wielu pacjentów z chorobą nowotworową, wszyscy oczekiwali na reakcję rządu. Odpowiedzią najpierw było milczenie, a potem Ministerstwo Zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia zaczęły przerzucać się odpowiedzialnością.
Aż do momentu, gdy głos zabrał Donald Tusk. Wydawać się mogło, że naszym zdrowiem potrafi się skutecznie zająć jedynie się sam premier, bo dopiero po jego stanowczej, choć spóźnionej interwencji, urzędnicy przeprosili pacjentów za zamieszanie i zaczęli szybko naprawiać swój błąd.
Kto zawinił? W myśl obecnych przepisów Ministerstwo Zdrowia gwarantuje chorym zakres świadczeń leczniczych. Natomiast oszczędne wydawanie pieniędzy na ten cel odpowiada NFZ. Efekt takiego podziału obowiązków właściwie można było przewidzieć. Urzędnicy, jak zazwyczaj bywa, nie mieli wystarczająco wyobraźni i w dodatku nie potrafili się między sobą dogadać, a skutkiem tego obywatele - niestety ci ciężko chorzy – zostali na lodzie.
Wciąż trwa kryzys. Nic nie wskazuje, by w najbliższych miesiącach miało być lepiej, więc i pieniędzy w systemie ochrony zdrowia nie będzie więcej. Oczywiste jest więc, że groszem szastać nie wolno. Ale oszczędzać też trzeba mądrze – to jeden z głównych obowiązków ludzi władzy. Tym razem tej mądrości zabrakło.
Kompetencji ministra zdrowia nie ocenia się w sytuacjach codziennych, lecz nadzwyczajnych. Łatwiej na pewno być dobrym ministrem w czasach gospodarczego wzrostu. Gorzej, gdy przychodzi kryzys, i okazuje się, że jedyną osobą zdolną do podjęcia decyzji jest szef rządu. Bo mogą przyjść dni, gdy Donald Tusk zajmie się czymś innym, niż problemy chorych. Na przykład będzie zeznawał przed komisją hazadrową lub prowadził kampanię prezydencką. Albo, nie daj Boże, sam zachoruje.