Podczas gdy wszystkie oczy zwróciły się ku Krakowskiemu Przedmieściu i heroicznym bądź też oszalałym – niech każdy wybierze sobie określenie zgodnie z tym, co mu dyktuje sumienie, a ustawa zasadnicza gwarantuje – obrońcom krzyża, nieco z boku, w cieniu niejako, toczy się inny bój, inne zmagania, wielka wojna ojczyźniana w polskim wydaniu o niezłomne prawa gejów. Te bowiem miast w Polsce rozkwitać, wciąż nie mogą znaleźć zrozumienia. I nawet rozedrgane w tańcu, ulotne niczym chorągiew na wietrze, rozpalone współczuciem i głęboką tęsknotą za równością ciało Ryszarda Kalisza na wielkiej paradzie równości nie wystarczyło, by zmienić zakute łby pozostałych polityków.
Co gorsza zaś, dzień po dniu nadchodzą kolejne hiobowe wieści. Oto czytam wywiad w najnowszym numerze „Polityki” z właśnie wybraną na rzecznika praw obywatelskich Ireną Lipowicz. A tam aż zieje nietolerancją, brakiem empatii, totalnym niezrozumieniem przysługujących mniejszościom praw.
Dzielna dziennikarka najbardziej otwartego tygodnika na wschód od Odry dwoi się i troi, a to sufluje, a to znów grozi, i wszystko na nic. Pani Lipowicz miast się przerazić, miast winę wyznać, do Canossy w tęczowym stroiku, a choćby i z balonikiem podążyć, nie rozumie. Nie pojmuje, biedna, jak wielką i niewybaczalną zbrodnię popełniła.
1. Bo: po pierwsze, nie była na paradzie.
Dziennikarka „Polityki” zadaje pytanie: „Pani szwedzki odpowiednik wziął udział w warszawskiej EuroPride. Może pani też powinna dołączyć?”.