Zapłakane oczy żony, rozpacz syna. Szpital, sala operacyjna, dramatyczna walka o życie drugiej ofiary zamachu, zbliżenie na zakrwawiony bandaż, głębokie rany od noża na całym ciele...

Czy tak mógłby wyglądać spot wyborczy opozycji? Nie. Dlaczego? Po prostu PiS nie jest partią miłości. Władza zaś próbuje rozpętać wojnę polsko-polską i emituje klipy, w których przekonuje, że paru rozhisteryzowanych staruszków na Krakowskim Przedmieściu to dla Polski zagrożenie większe niż zapaść w polskiej armii, do której doszło pod jej rządami. A potem grozi: "Oni pójdą na wybory.

A Ty?". Ja? Pójdę, choćby mnie współtwórca potęgi Platformy, jej były wiceszef ze świńskim ryjem obrzucał błotem z lansującej go telewizji i powtarzał swoje obrzydliwości (nazywane przez premiera happeningami): że rok będzie udany, jeśli umrze także drugi Kaczyński, że "wszyscy na pokładzie tupolewa byli pijani"... Jakże władzy brakuje dziś "talentu" Palikota, jakże przydałby się jej podczas orwellowskich seansów miłości urządzanych pod hasłem "Panie premierze, jak lżyć?!". Widać wzmożony ruch już nie tylko w kanale informacyjnym, gdzie Kolenda-Zaleska zapewnia, że "nawet ci, którzy wygrażają premierowi, w bezpośrednim kontakcie się przekonują".

W telewizji publicznej, w której według badań Fundacji Batorego PO pokazywana jest częściej niż PiS i SLD razem wzięte, nawet wiadomości sportowe rzucono na odcinek kampanii, by relacjonowały turniej piłkarski o puchar... Donalda Tuska. Sławomir Nowak wręcza ordery dawnym piłkarzom, przyznane przez prezydenta Komorowskiego zupełnie przypadkowo tydzień przed wyborami i zupełnie przypadkowo w Gdańsku, gdzie Nowak kandyduje do Sejmu. Rząd zapowiada uroczyste otwieranie nowych świetlic. Ale stare są zamykane jedna po drugiej, a bezpłatne zajęcia plastyczno-muzyczne dla dzieci nagle stały się płatne. Może dlatego w Internecie furorę robi nowy dowcip: "Jaki jest dziś szczyt bezczelności? Zagłosować na PO i uciec za granicę".