Widać rozpaczliwe szukanie pomysłów na nowy wizerunek i na pobudzenie stanowiącego przez cały ten czas podstawę popularności PO, a obecnie przygasającego lęku przed "oczyszczaniem" Polski i "wietrzeniem elit" przez Kaczyńskiego.

Lider PO wyraźnie się miota. Usiłuje odgrywać nieustraszonego męża stanu, który w imię interesów państwa potrafi walnąć pięścią w stół i pójść pod prąd nastrojów, by zaraz potem przymilać się do protestujących i po staremu dopasowywać swoje zdanie do sondaży. Usiłuje pokazać się jako dobry car, który potrafi pogonić i rozliczyć niespełniających oczekiwań ministrów, ale zaraz uświadamia sobie, że usunięcie któregokolwiek z nich byłoby przyznaniem się do błędu, i cały "przegląd ministerstw" staje się powtórką z operetkowych "rewolucji legislacyjnych".

Usiłuje raz jeszcze zagrać na nastrojach małej stabilizacji, wykorzystać sto dni rządu do odświeżenia propagandy sukcesu, ale dostrzega, że w obliczu pękających autostrad i nieotwieralnego stadionu hasło "Polska w budowie" nie daje już alibi.

Na dodatek PiS taktycznie przycichł i nie daje pretekstów, by oskarżyć go o wsadzanie kija w szprychy, pozwalając, by rząd kompromitował się sam. W tej sytuacji potrzebuje Tusk jakiegoś wroga. Starym, ogranym w III RP do znudzenia, sznytem znajduje go w Kościele. W obliczu ponad 800 miliardów (niektórzy ekonomiści liczą i dwa razy tyle) długów sektora publicznego szukanie oszczędności w redukowaniu liczby kapelanów wojskowych pobrzmiewa absurdem, ale w połączeniu z zapowiedzią forsowania w Sejmie Palikotowych ustaw oraz oczywistą dyskryminacją telewizji Trwam sygnał polityczny jest jasny. Obiecanki dla "kościoła łagiewnickiego" się skończyły.

Autor jest publicystą  tygodnika "Uważam Rze"