Wprawdzie z nominalnym przedmiotem prac resortu niewiele miała dotąd wspólnego, ale jak wiadomo każdemu czytelnikowi i telewidzowi, jest jednym z czołowych specjalistów od Jarosława Kaczyńskiego. A tym właśnie, a nie finansami, zajmuje się ostatnio Ministerstwo Finansów (swoją drogą, po licznych transferach z lewa i prawa oraz powierzeniu czci premierowicza trosce byłego szefa LPR zasadne wydaje się pytanie, czy i dla śp. Andrzeja Leppera, gdyby dożył, nie znalazłoby się w rozbudowanych strukturach partii miejsce).
Mówiąc poważnie: zaangażowanie urzędników ministerstwa do politycznego happeningu, służącego medialnemu skojarzeniu nazwy PiS z modną frazą „piramida finansowa", skompromitowało władzę na kilka sposobów. Po pierwsze - wykazało fałsz mitu o jej szerokim intelektualnym zapleczu. Taką robotą jak liczenie kosztów opozycyjnych projektów w normalnych krajach zajmują się współpracujące z partią think tanki. Partyjny think tank PO zajmuje się tymczasem głównie blogowaniem o tym, że pod rządami PO jest dobrze, bo nie rządzi PiS, i do jego roboty sadzać musi PO funkcjonariuszy państwowych, co jest oczywistym nadużyciem pieniędzy podatników. Po drugie, jak pokazaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej", antypisowskie rachunki ministerstwa okazały się, mówiąc delikatnie, mocno naciągane. To z kolei każe potraktować z dystansem wyliczenia, jakich ci sami rachmistrze dostarczyli tytułem założeń projektu budżetu państwa.
Sam projekt rząd wciąż ukrywa, ale na tych założeniach eksperci nie zostawiają suchej nitki. Może czas zmienić nazwę czcigodnej instytucji na Ministerstwo PO-rachunków?
Autor jest publicystą „Uważam Rze"