Od marca tego roku, a więc od kompromitującej porażki na Stadionie Narodowym 1:3 z Ukrainą, słyszymy nic innego niż to, że biało-czerwoni nie mają właściwie szans na wyjazd do Brazylii. Tymczasem przed nami dwie ostatnie kolejki eliminacyjnych potyczek grupowych i... nadal się w tych potyczkach liczymy.

Realistyczny do bólu szyderca oczywiście wyśmieje takie uwagi. Może on powiedzieć, że kalkulacje matematyczne są nic nie warte, jeśli nie mają oparcia w dotychczasowych wynikach drużyny. A te są marne – zaledwie trzy zwycięstwa: dwa z outsiderem San Marino (tym razem jednak obyło się bez konieczności strzelenia gola ręką, jak to musiał zrobić Jan Furtok 20 lat temu) oraz jedno ze słabą Mołdawią. Czy ekipa z takimi osiągnięciami zasługuje na mundial?

Wydaje się, że nie zasługuje. Ale jeśli wygramy w Charkowie i Londynie to nikt nie będzie o tym pamiętał. A eliminacje w naszej grupie pokazały, że własne boisko wcale nie musi być atutem. Może zatem nie aspirujmy do rangi moralnych zwycięzców. Wymęczmy te skromne jednobramkowe wygrane w obu meczach. Lepsze to niż imponować grą w całych eliminacjach, być zewsząd chwalonymi za piękny styl, a w decydującym momencie przegrać i pożegnać się z mundialem. Przecież biało-czerwonym dostaje się głównie za to, że zanotowali mnóstwo remisów. Ale nasi grupowi rywale pod tym względem wcale nie są dużo lepsi. Dlatego właśnie wciąż zachowujemy szanse na awans.

Kto dziś pamięta grecki antyfutbol z roku 2004? Ważne jest tylko to, że Grecy wymęczając defensywną grą kolejne zwycięstwa, zostali wówczas mistrzami Starego Kontynentu. Nikt nas oczywiście nie polubi za pójście w ich ślady. Ale ewentualnego awansu nikt też nie odbierze.