Przedstawiciele związków zawodowych i organizacji pracodawców, instytucji rządowych i pozarządowych, samorządów oraz prezydenta i kto tam jeszcze się nawinął, kto się ze zdrowiem kojarzy, albo i nie, wystąpił w koncercie życzeń i marudzeń, rewindykacji i apeli, wezwań i zaklęć.

Premier w roli konferansjera bardzo poprawnie odczytywał nazwiska kolejnych aktorów, a niekiedy dowcipnie komentował ich kwestie, aby ubarwić nieco nużącą regułę, która powodowała, że wystąpienia choć dotyczyły tego samego, w ogóle się ze sobą nie wiązały.

Oczywiste jest, że „konsultacje” te są spektaklem, który ma przekonać społeczeństwo o zatroskaniu premiera sytuacją w newralgicznej dla większości dziedzinie. Biorąc pod uwagę sympatię mediów, Tusk może oczekiwać, że nie zostanie nadmiernie wyeksponowany propagandowy charakter owego przedsięwzięcia. A zwykli obywatele nie muszą się przecież zastanawiać nad tym, że wszystkie informacje, które w trakcie spotkania pojawiają się bezładnie i przypadkowo, wcześniej już powinny zostać nie tylko uporządkowane, ale i przeanalizowane w resorcie zdrowia w oparciu o debatę z zainteresowanymi i specjalistami. Konsekwencją tego winien być projekt ustawodawczy poddany kolejnym konsultacjom, jednak zupełnie inaczej wyglądającym niż owa wczorajsza improwizacja.

Biały szczyt nie ma, bo mieć nie może, żadnego merytorycznego znaczenia. Fakt, że premier marnuje ileś godzin na uczestnictwo w nim, sugeruje, że polityka dla niego to w ogromnej mierze spektakl. Ten stan rzeczy musi niepokoić, chociaż wpisuje się w coraz powszechniejszą we współczesnych demokracjach tendencję do teatralizacji polityki. Najefektowniejsze jednak gesty i kwestie nie zastąpią projektów reform. W takich sytuacjach widać wyraźnie jałowość owej postpolityki.