Mechanizm odwieczny, nie dziwota więc, że dla animatorek feminizmu w Polsce największym wrogiem nie jest żaden męski szowinista, ale pełnomocnik ds. równego traktowania (kiedyś dodawano: "kobiet", ale nazwę urzędu zmodyfikowano w imię równego traktowania) Elżbieta Radziszewska. Feministki domagają się od premiera jej dymisji, proponując na to miejsce profesor Małgorzatę Fuszarę, współtwórczynię i pracownika gender studies na UW. Na ile znam jej dokonania, to mniej więcej tak, jakby na szefa komisji wspólnej państwa i Kościoła zaproponować Joannę Senyszyn.

[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/11/18/feministkom-sie-nalezy/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]

Oczywiście, zarzut, że minister Radziszewska nic nie robi, nie jest, powiedzmy, wyssany z palca. Ale, na litość, gdyby za takie rzeczy odwoływać, to kto z tego rządu pozostałby na stanowisku? Mierzmy panią minister tą samą miarą co jej szefa. Wystarczy, że nie jest z PiS. I nie wolno jej krytykować, bo jeszcze PiS wróci, a wtedy kury przestaną się nieść, krowy dawać mleko, Europa będzie się z nas śmiać i w ogóle demokracja będzie zagrożona porównywaniem opozycji do ZOMO. Czy tego chcą feministki?!

Mówiąc już poważniej, chcą czegoś innego – urzędu, możliwości jego rozbudowywania, "Casa Valdemar" na bankiety i kasy podatników na feministyczne programy. Uważają po prostu, że ten urząd (skądinąd w ogóle bezsensowny, skoro istnieje już rzecznik praw obywatelskich – chyba że kobiety uznajemy za obywateli drugiej kategorii) należy im się tak samo jak Ministerstwo Rolnictwa czy KRUS PSL. Tylko że bez PSL nie sposób Polską rządzić. Bez feministek, Bogu dzięki, można.