Można powiedzieć: szkoda, że tak późno. I szkoda, że argumenty strony polskiej tak długo, bo ponad dekadę, nie docierały do znacznej części niemieckich elit. Niemcy uważali, że Polacy cierpią na steinbachofobię, której najczęściej przytaczanym przykładem była, faktycznie nietrafiona, okładka jednego z tygodników, na którym odziana w hitlerowski mundur szefowa BdV ujeżdżała socjaldemokratycznego kanclerza Schrödera.
Poważne zarzuty trafiały do nielicznych. A Erika Steinbach od zawsze zniekształcała historię i konsekwencje drugiej wojny światowej. Jej celem było uczynienie z niemieckich wysiedlonych ofiar równych ofiarom Trzeciej Rzeszy oraz pomniejszenie odpowiedzialności Niemiec za wywołanie wojny. I podzielenie się tą odpowiedzialnością – najchętniej z Polakami.
Teraz, gdy puściły jej nerwy, powiedziała to znowu otwarcie. I niemieccy politycy nie chcą jej tego wybaczyć. Ale ona się nie zmieniła od czasu, gdy zagłosowała przeciw traktatowi uznającemu granicę z Polską, bo – jak twierdziła – nie mogła się pogodzić z utratą ziemi ojczystej. To kłamstwo – nie straciła na Pomorzu żadnego Heimatu, urodziła się tam przypadkowo, jako dziecko żołnierza okupacyjnej armii. Z czasem nauczyła się posługiwać językiem poprawności politycznej i uwiodła wielu szlachetnych ludzi. Wielu z nich, w tym niemieckich Żydów, przejrzało w końcu na oczy.
Erika Steinbach i jej projekt Centrum przeciwko Wypędzeniom, niezależnie od nazwy, jest wypaczaniem historii. Nie do przyjęcia dla sąsiadów. Ważne, by nie skończyło się tak, że Steinbach odejdzie, symbol zniknie, ale idea pozostanie. Nie chodzi przecież o samą Steinbach. Chodzi o to, co o Trzeciej Rzeszy będą wiedziały następne pokolenia Niemców.
Chodzi o prawdę.