Sztab Platformy każdy fragmencik batalii rozgrywa jak mecz szachów. Zgłoszony  w sobotę przez Donalda Tuska pomysł debat miał przykryć konwencję PiS. Konwencji SLD przeciwstawiono z kolei zlot odstępców, którzy mają szukać lewicowych ideałów w podobno prawicowej partii rządzącej. Te manewry, chyba zbyt toporne, nie zakończyły się pełnym sukcesem.

Obie konwencje pokazały, co będzie głównym tematem kampanii: rozliczanie rządu z polityki gospodarczej, ze stanu finansów. To naturalne w sytuacji światowego kryzysu  i naszego gigantycznego zadłużenia. Opozycja ma prawo pytać o to zadłużenie i o środki zaradcze: to ministrowie mają w dłoniach narzędzia. Wiele opozycyjnych zarzutów cząstkowych jest prawdziwych: od odpowiedzialności rządu za stan infrastruktury po pytanie, dlaczego Tusk nie odniósł się do podziału Europy na "dwie prędkości".

Warto jednak przypomnieć opozycji: i dla niej kończy się pewien czas. W parlamencie mogła chować się za rolę recenzenta. Teraz idzie do władzy. Formułka Jarosława Kaczyńskiego: "wiemy, skąd wziąć pieniądze i na co je wydawać", może być dobra na początek kampanii. W ciągu następnych tygodni wielu wyborców będzie się chciało tego dowiedzieć. Nie da się uniknąć debat, nawet jeśli na starcie premier zgłasza je jak ultimatum.

Ale też nie spodziewajmy się po tych debatach magicznego klucza. Prawdziwe różnice między PO, PiS i SLD  w receptach gospodarczych ostatnio raczej się zmniejszyły. Jedni uznają to za świadectwo braku reformatorskiej odwagi całej klasy politycznej, inni – uznania przez nią społecznych realiów.

Największy rzeczywisty spór między partiami dotyczy wymiaru sprawiedliwości, edukacji, stosunku do wartości, do instytucji państwa, a o tym w kampanii będzie się mówiło mało. Nawet jeśli PiS byłby zdolny po wyborach do odważnych, trudnych ruchów ratujących nasze finanse, nie zadeklaruje tego teraz. Bo próbuje wygrać na gniewie ludu. W tym sensie zagłosujemy bardziej na osobowości, którym ufamy, niż na kompleksowe programy walki z kryzysem.