Nerwowe minuty niepewności, przerażenie i niedowierzanie, a z drugiej strony – ścisłe przestrzeganie procedur i automatyczne wydawanie rozkazów w trybie wojennym.

Cheney śledził wówczas sytuację w Prezydenckim Centrum Operacji Nadzwyczajnych, specjalnym bunkrze znajdującym się w podziemiach Białego Domu. Co chwilę pojawiały się informacje o kolejnych porwanych samolotach i kolejnych zagrożonych celach, z których większość – na szczęście – nie została potem potwierdzona. „O 10.15 do pomieszczenia wszedł umundurowany oficer i poinformował mnie, że jedna z uprowadzonych maszyn znajduje się zaledwie 80 mil od Waszyngtonu. Spytał, czy piloci sił powietrznych otrzymają zgodę na jej zestrzelenie. Odpowiedziałem bez wahania: tak. (...) Zginęły już tysiące Amerykanów i należało zrobić wszystko, by uratować pozostałych. W pokoju zapanowała cisza. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z wagi podjętej przed momentem decyzji".

Gdy dziś analizujemy dekadę prowadzonej przez Amerykę wojny z terroryzmem oraz wszystkie związane z nią kontrowersje – Abu Ghraib, Guantanamo, tajne loty CIA, nieistniejąca broń masowego rażenia w Iraku, niewinne ofiary nalotów w Afganistanie – nie możemy zapominać, w jakich warunkach i w jakich okolicznościach działali przez ten czas amerykańscy przywódcy. Z jak trudnymi dylematami się borykali i jak szybko musieli niekiedy rozstrzygać o czyimś życiu i śmierci.

Chiński premier Zhou Enlai, poproszony w latach 70. ubiegłego wieku o ocenę rewolucji francuskiej, miał powiedzieć: „Jest na to jeszcze za wcześnie". Dwie kadencje George'a W. Busha, które wielu liberalnych komentatorów określa dzisiaj jako fatalne, już za kilka, kilkanaście lat będą prawdopodobnie oceniane zupełnie inaczej. A sam prezydent będzie wspominany głównie jako człowiek, który wydał wojnę terrorowi i prowadził ją z wielką determinacją. Nie zważając, czy spodoba się to Jacquesowi Chiracowi, Naomi Klein czy kilku redaktorom z „New York Times".