Sejmowa arytmetyka jest bezwzględna. A jednak symbolizowana nazwiskiem profesora sprawa może być zarazem w przyszłości uznana za ważną cezurę, jeśli chodzi o dekompozycję systemu rządów Platformy.
Świadczy o tym choćby reakcja SLD. Partia ta oczywiście nie zagłosuje za kandydaturą zgłoszoną przez PiS. Ale ważne jest, że komentując tę inicjatywę, jej liderzy wypowiadają się w sposób sugerujący, że w być może niedalekiej przyszłości ich decyzja mogłaby być inna. Grzegorz Napieralski mówi, że potrzebne są rozmowy szefów klubów i że gdyby takie rozmowy odbyły się przed zgłoszeniem kandydatury, to jej poparcie przez Sojusz byłoby realne.
Co więcej, szef koalicyjnego PSL (i wicepremier w gabinecie Tuska!) Waldemar Pawlak wypowiada się o profesorze w superlatywach. I nie jest to ani przypadek, ani kurtuazja, tylko świadome wysyłanie politycznego sygnału. Pawlak stwierdza wprawdzie oczywisty brak szans kandydatury. Ale też delikatnie wypomina Pis-owi, że nie podjął nawet próby skupienia wokół niej większości.
Z tego wszystkiego bardzo wyraźnie widać, że w polskiej polityce minęła lub - ostrożniej - mija epoka dwóch strachów, które dotąd organizowały scenę niemal bez reszty. Że mija strach przed Pis-em, jako tym najgorszym zagrożeniem. Mija obrona przed recydywą, która była najważniejszym zadaniem wszystkich niepisowskich partii. Zadaniem, z którego liderów tych partii rozliczali i ich wyborcy, i większość mediów pełniących role administratorów tego strachu.
I mija też strach przed Donaldem Tuskiem, który jeszcze niedawno skupił w swoich rękach bezprecedensową w dziejach III RP władzę. I który decydował o tym, kto jest członkiem establishmentu. Skłaniało to również polityków opozycji do nieprzesadnego antagonizowania relacji z premierem.