Ale są też inne głosy. Zwolennicy łatwego dostępu do broni dowodzą, że powinno być odwrotnie: jeśli więcej ludzi będzie miało pistolety czy karabiny, to łatwiej im będzie się obronić przed napastnikami. A w szkołach i tak są zaostrzone procedury wpuszczania przybyszów z zewnątrz.
Stany Zjednoczone są oczywiście przypadkiem szczególnym – około 90 proc. mieszkańców tego kraju ma broń, istnieje tu swoista „kultura posiadania broni”. Po co matce napastnika z Sandy Hook Elementary School potrzebny był karabin półautomatyczny i dwa pistolety, pasujące raczej albo do uzbrojonego po zęby policjanta lub ochroniarza, albo do bandyty? Jej syn zamordował ją z jej własnego karabinu typu Bushmaster, używanego bodaj przez polską jednostkę specjalną GROM.
Od lat przez USA przetaczają się debaty na temat broni. I dotąd zawsze wygrywają ci, którzy chcą ją móc bez przeszkód kupować. I od lat przetaczają się dyskusje o większej kontroli w rozmaitych instytucjach publicznych, choć zapewne wprowadzono w nich najlepsze z możliwych procedur.
Sęk w tym, że wprowadzenie zakazu posiadania karabinów czy pistoletów wcale nie uderzy w przestępców, którzy i tak jakoś je zdobędą. Nie uderzy też w szaleńców, którzy też znajdą sposoby na ominięcie zakazów. Nie sposób też stawiać przy wejściach do szkół, kin czy supermarketów bramek do wykrywania metali – i tak są już na lotniskach, w sądach i wielu urzędach państwowych. I tak godzimy się na coraz większe ograniczanie naszej wolności w imię większego bezpieczeństwa, ale trudno wszystko zamknąć, odgrodzić i obstawić ochroniarzami.
Z przestępcami musi walczyć policja. Gorzej z osobami psychicznie chorymi; tu potrzebne jest większe wsparcie dla wszystkich, którzy mają jakieś problemy, ze strony społeczeństwa. Dramaty, niestety, będą miały miejsce i nie uda się im całkowicie zapobiec, choć można próbować im przeciwdziałać. Ale z pewnością nie w formie wszechogarniających zakazów.