Wystarczy dobrze się ustawić: przeciwnicy to ciemnogród i mohery, a my – wiadomo, salon i prawdziwi Europejczycy. I taki obraz się utrwalił – także za sprawą czołowych autorytetów III RP: Andrzeja Wajdy, Daniela Olbrychskiego czy publicystów „Gazety Wyborczej". Nie ma to jak cieszyć się poparciem wielkiego świata.
Sprawa Jacka Protasiewicza pokazuje jednak, że wyniosłe postawy są przez rzeczywistość brutalnie weryfikowane. Europoseł PO, wdając się w konflikt z celnikiem na frankfurckim lotnisku, został gwałtownie sprowadzony na ziemię. Niezależnie od tego, kto był winowajcą całego zajścia i czyja wersja wydarzeń jest prawdziwa.
Jedno jest pewne: Jacek Protasiewicz, opowiadając na konferencji prasowej o incydencie, pojechał po całości PiS-em. Wyznał bowiem, że gdy usłyszał z ust niemieckiego celnika słowo: „Raus", to zagrała w nim polska dusza i postanowił temu człowiekowi udzielić lekcji na temat tego, czym był Auschwitz. Zdaniem Protasiewicza, niemieccy celnicy i policjanci powinni przejść denazyfikację w umysłach.
Być może polityk PO powiedział coś, co wiele jego partyjnych kolegów i koleżanek myśli, ale nie waży się tego głośno powiedzieć. Bo przecież antyniemieckie uprzedzenia to obciach, który trzeba zostawić PiS-owi. Jeśli się bowiem da tym uprzedzeniom upust, to można stracić poparcie wielkiego świata, a ta sytuacja oznacza śmierć polityczną.
Prawda zaś jest taka, że Platforma to ugrupowanie populistów, którzy w chwilach próby podzielają te same emocje, co zwykli Polacy zderzający się z nieprzyjemnym obliczem europejskości. Przy okazji mogliśmy się dowiedzieć, że Jacek Protasiewicz w głębi duszy nie wierzy w projekt polityczny, lansowany przez jego partię. Chodzi o koncepcję zjednoczonej federalnej Europy. Bo jak tu budować jedno supermocarstwo z narodem, który ma takich funkcjonariuszy służb mundurowych jak ci, z którymi miał do czynienia polski bohater frankfurckiego skandalu?