Szef „Solidarności" Piotr Duda skrzyknął związkowców z innych central i wspólnie zażądali „natychmiastowych dwustronnych negocjacji w kwestiach problemów wszystkich branż". Marchewką dla rządu miałoby być cofnięcie pogotowia strajkowego, a kijem – scenariusz akcji protestacyjnych.

Ulegając lekarzom rodzinnym, a potem przegrywając negocjacje z górnikami, gabinet Ewy Kopacz z własnej woli skazał się na kolejne konflikty z grupami, które czują się poszkodowane polityką rządu. Pani premier, idąc na kompromisy, by uniknąć kolejnych protestów, osiągnęła odwrotny skutek. Problem polega na tym, że w takiej sytuacji jedynie dobrze zorganizowane i głośne grupy nacisku mają szansę na spełnienie swoich postulatów.

Związki są silne głównie w firmach państwowych, gdzie króluje etat. Tyle że dziś spora część pracowników pracuje w firmach prywatnych, często na umowach cywilnoprawnych, przez co nie może należeć do związków i zafundować rządzącym protestów. Rząd powinien ważyć postulaty wszystkich grup obywateli, ale wedle ich racji, nie zaś donośności krzyku.

To naturalne, że związkowcy chcą rozmawiać o ograniczeniu wspomnianych umów cywilnoprawnych, które nazywają śmieciowymi – takie jest zadanie organizacji pracowniczych. Nie znaczy to jednak, że wszędzie, gdzie związki chcą widzieć patologie, rzeczywiście do nich dochodzi. Gdy półtora roku temu rząd wprowadzał elastyczny czas pracy, Piotr Duda także organizował protesty. A dziś – jak twierdzi w rozmowie z „Rzeczpospolitą" wicepremier Janusz Piechociński – w Państwowej Inspekcji Pracy próżno szukać skarg na nadużywanie tej formy zatrudnienia przez pracodawców, co wieszczyły związki.

Najlepszym skutkiem porozumienia górniczego powinno być zatem wznowienie prac Komisji Trójstronnej, w której rząd negocjuje ze związkami i pracodawcami. Związkowcy opuścili ją w czerwcu 2013 r. właśnie ze względu na wprowadzenie elastycznego czasu pracy. Negocjacje poprzez strajki, protesty, nocne uchwalanie kluczowych ustaw i konferencje prasowe to droga donikąd.