Nie tak szybko do euro

Oświadczenie premiera Donalda Tuska odbieram jako krok wynikający ze strategii politycznej, która może najwyżej przynieść krótkotrwałe umocnienie złotego

Publikacja: 12.09.2008 05:45

Nie tak szybko do euro

Foto: Rzeczpospolita

Red

Aż do niespodziewanego oświadczenia premiera Donalda Tuska z 10 września br. o wejściu Polski do strefy euro już w 2011 r. wydawało się, że entuzjazm szybkiego wejścia do strefy euro powoli opadł. Wydawało się, że zwyciężyła realna ocena stanu i perspektyw polskiej gospodarki i sytuacji na międzynarodowych rynkach finansowych.

Wprawdzie ciągle część ekspertów podtrzymywała swoje stanowisko wejścia do strefy euro „najszybciej jak tylko będzie możliwe”, ale ta możliwość odsuwała się w czasie wobec wzrostu inflacji w Polsce w 2008 r., która przekroczyła kryteria z Maastricht. Rząd oczywiście oficjalnie nie odwołał chęci szybkiego wejścia do strefy euro, ale wypowiedzi ministra finansów Jacka Rostkowskiego (marzec 2008 r.) były coraz bardziej wyważone, wskazując na niebezpieczeństwo osłabienia wiarygodności Polski wobec podania zbyt ambitnej daty, a następnie jej niedotrzymania.

Również NBP, pracujący właśnie nad nowym raportem o warunkach i kosztach wejścia Polski do strefy euro, nie składał obietnic z konkretną datą. Zaraz po oświadczeniu premiera pojawiły się opinie ekspertów stwierdzające, że termin podany przez premiera jest nierealny. Opinie wyrażane na gorąco koncentrują się głównie na ocenie szans zmniejszenia inflacji do 2009 r. jako obecnie kluczowego warunku zamiany złotego na euro.

Tutaj chciałbym zwrócić uwagę na problem strategii wejścia Polski do strefy euro w dłuższej perspektywie. Twierdzę, że obecnie ani stopień zaawansowania konwergencji polskiej gospodarki, ani wysoce niestabilna sytuacja na międzynarodowych rynkach finansowych nie stwarzają szybkiej perspektywy takiego kroku, a jego wielorakie konsekwencje wciąż są niedoceniane. Poniżej kilka argumentów przemawiających za takim stanowiskiem.

Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę na fakt, że polska gospodarka znajduje się wciąż na ścieżce szybkiego rozwoju, nieważne czy będzie to 6 proc. PKB czy 4,5 proc., w każdym razie znacząco szybszego niż „stare” kraje strefy euro. To ma i będzie miało swoje konsekwencje, bo szybkiemu tempu wzrostu zawsze będzie towarzyszyć większa inflacja niż w „starych” gospodarkach euro. Obecnie sięga ona 5 proc. w miesiącach letnich, rząd prognozuje w skali roku 4,4 proc. Podstawowa stopa procentowa wynosi już 6,25 proc.

Trudno zatem zrozumieć tych ekonomistów, którzy argumentują za zacieśnieniem polityki pieniężnej, a jednocześnie twierdzą, że każdy rok utrzymywania złotego zmniejsza szanse rozwoju. Najwyraźniej implicite zakładają, że stopa EBC 4,25 proc. byłaby wystarczająca dla polskiej gospodarki. Warto zwrócić uwagę, że obecnie kraje bałtyckie (Łotwa, Estonia), które przywiązały kurs swojego pieniądza do euro, mając wysoką inflację wynikającą z bardzo wysokiego wzrostu, znajdują się w bardzo trudnej sytuacji. Tak więc argument utrzymywania przez państwo podstawowego narzędzia polityki pieniężnej nie jest tylko argumentem ideologicznym – jak to nieraz przedstawiano.

Wyrażę tu pogląd niepopularny, ale już prezentowany przez niektórych ekonomistów. Mianowicie czasy niskiej inflacji na świecie, lat 90., najwyraźniej się skończyły i gospodarki weszły w fazę wysoce niestabilną, kiedy niskiej stopie wzrostu (nie chcę nadużywać słowa „kryzys”) towarzyszy wzrost cen, przypominając stagnację lat 70. W takiej sytuacji ze względów politycznych ostra polityka antyinflacyjna ustępuje na rzecz polityki niedopuszczania do spadku konsumpcji i drażnienia elektoratu. Sytuacja w USA i polityka Fedu są dobrymi przykładami. Trudno jednak przypuszczać, że NBP i Rada Polityki Pieniężnej mogą naśladować amerykańską politykę ujemnej stopy procentowej.

Można wysunąć kontrargument, że zarówno prognozy RPP, jak i rządu zakładają znaczące obniżenie inflacji (do 2,9 proc. w 2009 r. i 2,5 proc. w 2010 r.), tak więc wzrost inflacji w 2008 r. byłby tylko przejściowy. Ostrożna taktyka obecnego ministra finansów szukania wszędzie oszczędności jest słuszna, ale to nie wystarczy.

Moje stanowisko jest sceptyczne. Pomijam już liczne sceptyczne oceny optymizmu Ministerstwa Finansów w konstrukcji budżetu na 2009 r., które już się ukazały w prasie. Musimy sobie szczerze powiedzieć, że w procesie konwergencji polskiej gospodarki do strefy euro znajdujemy się gdzieś w połowie. Ciągle mamy potężny sektor państwowy, który działa na własnych zasadach (stocznie są tylko przykładem), a przed nami konieczna reforma redukcji finansów publicznych (dokończenie reformy emerytalnej, KRUS, reforma sektora ochrony zdrowia), która jest niezwykle drażliwa politycznie. Czeka nas także reforma upraszczająca system podatkowy (zwłaszcza VAT), bez której nie będzie przyspieszenia przedsiębiorczości. Dotychczasowa bardzo ostrożna (by nie rzec lękliwa) linia polityki rządu nie stwarza perspektyw na szybkie przeprowadzenie tych reform. Ostatnie wycofanie się rządu z reformy KRUS jest tego przykładem.

Gdy to piszę, nie chodzi mi o kolejną krytykę rządu – twierdzę tylko, że obecny układ polityczny uniemożliwia przeprowadzenie radykalnych reform. Do konieczności reform w końcu dojdzie, kiedy sytuacja znacząco się pogorszy. Być może pierwszym kubłem zimnej wody będą pierwsze świadczenia emerytalne w nowym systemie.

Pewien wzrost cen i inflacji po przyjęciu euro będzie nieunikniony, stwierdza to także raport NBP. W Słowenii, która spełniła warunki akcesji, inflacja wzrosła po przyjęciu euro do 7 proc. rocznie, a w Słowacji już rząd przygotowuje administracyjny system kontroli cen od 2009 r. Dostosowania cenowe były zresztą dotąd nieproporcjonalne w poszczególnych sferach i sektorach. Ekonomistów niepokoi zbyt szybki wzrost płac (10 proc. w skali rocznej) w stosunku do tempa wzrostu PKB. To stanowisko teoretycznie słuszne, ale trochę książkowe. Trzeba sobie uświadomić, że konwergencja dotyczy wszystkich cen, a więc i ceny pracy, a otwarcie granic tylko pokazało, jak płace (w stosunku do innych cen, które także podlegają konwergencji) są zaniżone.

Zarobki w Polsce będą rosły zarówno w wyniku otwarcia gospodarki, jak i efektu demonstracji – i na to nie ma rady, czasy popiwku nie wrócą. Miał rację Krzysztof Rybiński, kiedy napisał, że Polska musi dokonać przeskoku do gospodarki o większej wartości dodanej, dalej nie można opierać rozwoju na taniej pracy. W istocie to cicha rewolucja, która wymaga swoistej „rundy społecznej i politycznej”, a więc przekonania znacznej części elektoratu i uzyskania jego zgody. Ta runda jest dopiero przed nami. Na razie dominuje w społeczeństwie, zwłaszcza starszej generacji, niechęć do zmian. Powszechne aspiracje utrzymania niskiego wieku przejścia na emeryturę są nieprzypadkowe. Rząd zresztą w swojej polityce ostrożnych zmian dobrze wychwytuje te sygnały.

Oczywiście Polska powinna wejść kiedyś do strefy euro. Problem tylko, aby to wejście odbyło się w sytuacji najbardziej dogodnej, po najmniejszych kosztach. Zgadzam się ze zdaniem prezesa Pekao Jana Krzysztofa Bieleckiego, który stwierdził na łamach „Rz”:

Nie chodzi mi o kolejną krytykę rządu – twierdzę tylko, że obecny układ polityczny uniemożliwia przeprowadzenie radykalnych reform. W końcu do nich dojdzie, kiedy sytuacja znacząco się pogorszy

„Biorąc pod uwagę obecną rosnącą inflację, wydaje się, że nie jest to najlepszy okres, ani najbardziej wskazany, aby przyspieszać proces konwergencji w strefie euro. Polska ma teraz silną, stabilną walutę i powinniśmy poczekać, aż obecna sytuacja na światowych rynkach się ustabilizuje. Zbyt pochopne wkroczenie do strefy euro może nas pozbawić narzędzi potrzebnych do stawienia czoła wahaniom rynku” („Rz” 1.09.2008). Nie kwestionując oczywistych i wielokrotnie już omawianych zalet należenia do jednolitego europejskiego obszaru pieniężnego, uważam, że nie powinniśmy wchodzić do niego przedwcześnie, zwłaszcza kiedy nasza gospodarka znajduje się na ścieżce wzrostu, a adaptacja do wysoce niestabilnej sytuacji gospodarczej na świecie wymaga indywidualnie prowadzonej przez dany kraj polityki fiskalnej i pieniężnej.

Autor jest profesorem i dyrektorem Instytutu Ekonomii KUL. Był szefem Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w rządzie Jana Olszewskiego

Aż do niespodziewanego oświadczenia premiera Donalda Tuska z 10 września br. o wejściu Polski do strefy euro już w 2011 r. wydawało się, że entuzjazm szybkiego wejścia do strefy euro powoli opadł. Wydawało się, że zwyciężyła realna ocena stanu i perspektyw polskiej gospodarki i sytuacji na międzynarodowych rynkach finansowych.

Wprawdzie ciągle część ekspertów podtrzymywała swoje stanowisko wejścia do strefy euro „najszybciej jak tylko będzie możliwe”, ale ta możliwość odsuwała się w czasie wobec wzrostu inflacji w Polsce w 2008 r., która przekroczyła kryteria z Maastricht. Rząd oczywiście oficjalnie nie odwołał chęci szybkiego wejścia do strefy euro, ale wypowiedzi ministra finansów Jacka Rostkowskiego (marzec 2008 r.) były coraz bardziej wyważone, wskazując na niebezpieczeństwo osłabienia wiarygodności Polski wobec podania zbyt ambitnej daty, a następnie jej niedotrzymania.

Pozostało 88% artykułu
Finanse
Polacy ciągle bardzo chętnie korzystają z gotówki
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Finanse
Najwięksi truciciele Rosji
Finanse
Finansowanie powiązane z ESG to korzyść dla klientów i banków
Debata TEP i „Rzeczpospolitej”
Czas na odważne decyzje zwiększające wiarygodność fiskalną
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Finanse
Kreml zapożycza się u Rosjan. W jeden dzień sprzedał obligacje za bilion rubli