W inwestowaniu nie powinniśmy się ograniczać tylko do polskiego rynku. Wyjście na rynki zagraniczne pozwoli lepiej zdywersyfikować portfel, bo będziemy mogli zainwestować w spółki czy branże niedostępne na naszej giełdzie i uniezależnić się choć trochę od sytuacji na warszawskim parkiecie.
Jaką część środków ulokować poza naszym krajem. Eksperci radzą zazwyczaj, żeby było to od 30 do 50 proc. portfela. Ich zdaniem taka proporcja jest korzystna, biorąc pod uwagę relację potencjalnego zysku do ryzyka. Jeżeli w naszym portfelu dominują akcje, wtedy udział inwestycji na rynkach zagranicznych powinien być większy. Natomiast gdy stawiamy przede wszystkim na stosunkowo bezpieczne depozyty i obligacje, wystarczy, że za granicą ulokujemy ok. 30 proc. portfela.
– Jeśli chodzi o obligacje, widzimy teraz dwa kierunki dywersyfikacji. Pierwszy to zagraniczne papiery korporacyjne bez ratingu inwestycyjnego, tzw. high-yield, a drugi – obligacje skarbowe z rynków wschodzących nominowane w walutach lokalnych – mówi Radosław Sosna, menedżer ds. strategii produktowych w NN Investment Partners TFI.
Średnia rentowność funduszu globalnego długu korporacyjnego prowadzonego przez to TFI na koniec kwietnia wynosiła 7,5 proc. W przypadku funduszu obligacji rynków wschodzących było to 6,3 proc. Dla porównania, rentowność polskich obligacji dziesięcioletnich wynosi teraz 3 proc.
Jeśli chodzi o akcje, eksperci radzą inwestować zarówno na rynkach rozwiniętych, jak i wschodzących. Polska zalicza się do tych drugich. Jeżeli więc inwestujemy w akcje notowane na GPW, w części portfela przeznaczonej na zagranicę kraje rozwijające się powinny mieć stosunkowo mniejszy udział niż rozwinięte.