– Bitcoin to przekręt, bańka spekulacyjna gorsza niż XVII-wieczna tulipanomania. To nie skończy się dobrze – grzmiał w zeszłym tygodniu Jamie Dimon, prezes amerykańskiego banku JPMorgan Chase. Użytkownicy tej najpopularniejszej spośród tzw. wirtualnych walut przypuścili na niego zmasowany atak, wytykając mu ignorancję i zacofanie. „Jego wypowiedź to przejaw staroświeckiej mentalności, której samo istnienie tłumaczy, skąd w ogóle bierze się zapotrzebowanie na kryptowaluty" - ocenił inwestor z branży venture capital Bradley Tusk.
Zbulwersowani wystąpieniem Dimona nie zadawali sobie trudu, aby odeprzeć jego argumenty. A mogliby mieć z tym problem. Szef JPMorgana tłumaczył, że nie wierzy w to, aby władze państw godziły się na istnienie waluty, której podaż i obieg są pozbawione ich kontroli. Podważyłoby to bowiem ich monopol na emisję pieniądza. Tymczasem bitcoin, istniejący od 2009 r., jest nadzorowany tylko przez sieć jego użytkowników, nie stoi za nim jednak żaden bank centralny ani inna państwowa bądź międzynarodowa organizacja. Władze niektórych państw, szczególnie Chin, już dziś nie kryją swojej niechęci w stosunku do bitcoina. Jest to prawdopodobnie jedna z głównych przyczyn jego ostrej przeceny w ostatnich tygodniach. Od początku roku do końca wakacji wirtualna waluta zyskała na wartości pięciokrotnie: jej kurs w dolarach skoczył z niespełna 1000 dol. do blisko 5000 dol. W piątek jednego bitcoina można było jednak kupić nawet za 2950 dol., o 41 proc. taniej niż dwa tygodnie wcześniej.
– To jest prawdopodobnie wynik realizacji zysków przez część inwestorów. Na ten rynek płynie tyle świeżego kapitału, że to nie będzie raczej początek zmiany trendu – uspokajał w pierwszych dniach przeceny bitcoina Fran Strajnar, szef firmy analitycznej Brave New Coin. Ale działania Pekinu mogą ten napływ ograniczyć. Na początku września tamtejsze władze zakazały emisji kryptowalut przez firmy potrzebujące kapitału. Choć to dotyczyło tylko nowych jednostek płatniczych, zaciążyło na notowaniach większości wirtualnych walut z bitcoinem na czele. W kolejnych dniach zaczęły się pojawiać doniesienia, że chiński nadzór finansowy chce zamknąć wszystkie lokalne giełdy umożliwiające wymianę tradycyjnych walut na wirtualne. A w czwartek BTCChina, jedna z największych takich platform w Państwie Środka, wydała oświadczenie, że z końcem miesiąca zostanie zamknięta. Dwie inne giełdy w piątek oznajmiły, że przestaną akceptować juany.
Matt Roszak, jeden z udziałowców BTCChina, powiedział agencji Bloomberga, że giełda nie kończy działalności, tylko ją zawiesza. Wznowi ją prawdopodobnie przed końcem roku. Według niego władze Chin nie chcą całkowicie zdelegalizować kryptowalut, ale nie chcą też ich legitymizować, pozwalając na działalność zbyt wielu giełd i proliferację nowych jednostek płatniczych. Z czasem, tłumaczył, przyznają licencję kilku najbardziej wiarygodnym platformom. Wtedy reputacja bitcoina może się nawet poprawić.
W piątek rano notowania tej wirtualnej waluty nadal pikowały, ale ostatecznie zyskała ona tego dnia niemal 10 proc. na wartości. Niezależnie od tego, czy to będzie koniec bessy na tym rynku, minione tygodnie po raz kolejny pokazały, że bitcoin to instrument dla inwestorów o mocnych nerwach.