Początek ubiegłego tygodnia był dla światowych inwestorów horrorem – europejskie i azjatyckie indeksy zanotowały największe spadki od 2001 r. Na rynkach nagle wzrósł strach, że nic nie uratuje Stanów Zjednoczonych przed recesją i że może być ona głębsza, niż się do tej pory spodziewano. We wtorek, po niespodziewanym obniżeniu przez Fed stóp procentowych o 0,75 pkt proc., atmosfera się poprawiła. Ale tylko na amerykańskich giełdach indeksy w skali tygodnia wzrosły. Dow Jones zyskał 0,9 proc., a Standard & Poor’s 500 – 0,4 proc.
Tymczasem indeks grupujący 50 największych spółek strefy euro – Euro Stoxx 50 – spadł aż o 5,5 proc. Na rynkach wschodzących akcje również skończyły tydzień z ujemnym wynikiem, w Europie Środkowej główne wskaźniki straciły od 1 do 2 proc. Rosyjski RTS spadł o 5,8 proc. W Azji i Ameryce Południowej tydzień również skończył się na minusie.
Dlaczego indeksy w Nowym Jorku zachowywały się lepiej od innych? Najprostszym wytłumaczeniem może być fakt, że w czarny poniedziałek giełdy w Nowym Jorku były zamknięte ze względu na święto Martina Luthera Kinga. Ale prawdopodobnie nie jest to jedyny powód. Od początku roku spadki Dow Jones i S&P500 są mniejsze niż wielu innych indeksów.
Kiedy wśród inwestorów wzrasta niechęć do podejmowania ryzyka i kiedy chowają się w bezpiecznych obligacjach, rynki wschodzące zwykle tracą najwięcej. Są bowiem zaszufladkowane jako bardziej ryzykowne. Ponadto, wiele z nich – np. polski, chiński i indyjski – zostało w ubiegłym roku przewartościowanych (choć nie wszystkie w tym samym stopniu). Dane firmy badawczej EPFR wskazują, że w ciągu siedmiu dni do środy 23 stycznia z funduszy inwestycyjnych rynków wschodzących wycofano rekordową kwotę 10,7 mld dolarów netto.
Jest jednak również inna przyczyna spadków na świecie, niezależna od tego, czy dany rynek jest rozwinięty, czy wschodzący. Największą stratę w ubiegłym tygodniu poniósł przecież Euro Stoxx 50, indeks spółek z krajów rozwiniętych. Główny ekonomista UniCredit Marco Annunziata twierdzi, że z rynków wyparowała wiara w tzw. decoupling, czyli odczepienie się światowej gospodarki od Stanów Zjednoczonych. Przed laty popularne było powiedzenie, że jeżeli Stany Zjednoczone kichną, świat dostaje grypy. W zeszłym roku wielu ekonomistów twierdziło, że tym razem będzie inaczej. Teraz ponownie rosną obawy, że amerykańskie kichnięcie może być dla świata zaraźliwe. Nawet jeżeli nie doprowadzi do grypy.